Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lina

Zamieszcza historie od: 28 kwietnia 2011 - 0:40
Ostatnio: 9 sierpnia 2013 - 15:04
  • Historii na głównej: 4 z 7
  • Punktów za historie: 3476
  • Komentarzy: 173
  • Punktów za komentarze: 869
 

#39082

przez (PW) ·
| Do ulubionych
1. Wyobraź sobie, że przychodzisz rano do pracy, włączasz kompa i próbujesz się zalogować na swoje konto. Nic. Błędny login i hasło. Próbujesz tak kilka razy, bo w sumie jesteś jeszcze zaspany i może faktycznie się mylisz. W końcu wkurzony dzwonisz do technicznych i zgłaszasz problem. Dowiadujesz się, że jesteś zwolniony, więc z samego rana odebrano ci dostęp do wszystkiego. W końcu jest ostatni dzień miesiąca, więc to odpowiedni czas, żebyś się grzecznie zwinął. Tylko najwyraźniej ktoś zapomniał cię o tym poinformować w nieco bardziej cywilizowany sposób...

2. Wyobraź sobie, że przychodzisz rano do pracy, jest ostatni dzień miesiąca. Jesteś pracownikiem z dość poważnym stażem i na raczej wysokim stanowisku. Rano w windzie wpadasz nawet na szefa szefów i miło gawędzicie sobie o pogodzie. Potem docierasz do swojego gabinetu i ogarniasz typowe poranne sprawy. Nagle, około dwie godziny później, twój mail przestaje działać. Nie zdążyłeś nawet przekręcić do technicznych, bo w tym samym momencie wpada do gabinetu twój podwładny. Był telefon, że masz natychmiast stawić się do szefa szefów. Tylko dlaczego nie zadzwonili bezpośrednio do ciebie? Ach, tak. Chwilę później od szefa szefów dowiadujesz się, że jesteś zwolniony i masz w tej chwili spakować swój majdan i zwolnić stanowisko.

3. Wyobraź sobie, że trwa właśnie firmowa impreza. Uroczystość odbywa się w eleganckim lokalu, wszyscy zaproszeni odstawili się modelowo. Wreszcie nadchodzi kluczowy moment: podziękowania, podsumowania, wręczanie dyplomów i premii dla najlepszych pracowników. Wreszcie ktoś wyczytuje twoje nazwisko. To miła niespodzianka, bo właściwie nie spodziewałeś się wyróżnienia i nikt cię nie uprzedził. Wychodzisz na środek sali i jako jedyna osoba odbierasz... wypowiedzenia w formie dyplomu. Wzór identyczny jak ten dla najbardziej zasłużonego pracownika. Zwalniają cię publicznie w otoczeniu odświętnie odstawionych współpracowników i zaproszonych gości.

Tak pozbywa się pracowników Wielkie Korpo.

PS. Oczywiście we wszystkich przypadkach został zachowany okres wypowiedzenia, ale bez konieczności świadczenia pracy. Tzn. możemy ci nawet zapłacić, ale nie chcemy cię więcej widzieć, bo tak.
PS2. Sytuacje dotyczą trzech różnych pracowników (i żaden z nich nie jest mną, przynajmniej na razie).
PS3. Niezależnie od tego, czy i co poszczególni pracownicy przeskrobali, sam sposób takiego pozbycia się człowieka jest... no bleee.

korpo

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 872 (948)

#38259

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zazwyczaj nie wykonuję zbyt wielu poważnych operacji finansowych, więc w banku bywam dość rzadko, praktycznie nigdy. Do siedziby przyciąga mnie tylko jedna rzecz... Otóż mój bank – dawniej pod patronatem żubra – rozdaje od czasu do czasu różne gadżety, najczęściej maskotki. Jestem wielkim dzieckiem i gadżeciarą, więc za każdym razem odczuwam pokuszenie i muszę dostać swoją pierdółkę. Do tej pory nigdy nie było z tym problemów, ale wszystko do czasu.

Tuż przed Euro żubrowy bank rozdawał kubeczki. Oczywiście znów nie oparłam się pokusie. Szybko wyklikałam sobie w necie regulamin – na wszelki wypadek. Zasady takie jak zawsze, czyli proste jak drut: przynosisz 3 dowody transakcji kartą za jakąś tam kwotę, pokazujesz tę kartę i dowód tożsamości, wypełniasz druczek i dostajesz kubeczek. Płacę kartą non stop, więc wydruków miałam mnóstwo. Zgarnęłam cały majdan i poszłam do oddziału. Zaznaczmy od razu, że po raz pierwszy do innego niż zwykle i to był duuuuży błąd!

Panie za kontuarem (w liczbie trzech) wyglądały, jakby miały dziś wybitnie zły dzień. Mimo to, o ja nieszczęsna!, śmiałam się nie zniechęcić i mimo to zawracać cztery litery majestatu.

– Dzień dobry, chciałam odebrać kubeczek – wygłosiłam formułkę z nazwą promocji i rozłożyłam cały swój majdan na kontuarze.
– Promocja się skończyła – wygłosiła Zła Kobieta numer 1.
– Dopiero się zaczęła – nie dałam się spławić i zacytowałam daty z regulaminu.

Wśród pań nieco się zakotłowało. "Zyta, a od kiedy ta promocja?", "A ja nie wiem", "A jaka promocja", "Halinka, a do kiedy?", "A na pewno? A gdzie masz regulamin?". Zaczęły się nawzajem wypytywać i szukać regulaminu. Gdy go wreszcie wygrzebały, z niechęcią przyznały mi rację.

– No dobrze – powiedziała z łaską Zła Kobieta, przewracając oczami. – Da te paragony.

Paragony dałam. Zła Kobieta dłuższą chwilę namiętnie prześwietlała je oczami niczym laserem, a wreszcie zakrzyknęła z tryumfem:

– Aha! Za niska kwota!

Teraz naprawdę pogratulowałam sobie, że sprawdziłam regulamin. Kołomyja rozpoczęła się na nowo. Panie się kręcą, sprawdzają, cudują, ale koniec końców znowu przyznają mi rację.

– No dobrze – odezwała się ponownie Zła Kobieta i wreszcie podniosła z krzesła, żeby wyjąć z szafki mój upragniony kubeczek. Już stał na kontuarze, już prawie wpadał mi w ręce...

Ale to był dopiero początek, bo teraz rozpoczęło się sprawdzanie dokumentów. Zła Kobieta prześwietla kartę bankomatową, prześwietla dowód i ostatecznie znajduje powód, aby znowu się przyczepić.

– I jeszcze kartę do banku poproszę.

Tutaj już trochę zgłupiałam. Wprawdzie wiem, że oprócz karty bankomatowej, jest druga specjalna do usług bankowych, ale w życiu nie miałam jej w rękach. Leży w domu, chyba nawet nierozpakowana, bo nigdy nie była mi do niczego potrzebna. Poza tym promocja dotyczyła płatności kartą bankomatową, więc zupełnie nie kumałam, o co babie chodzi. Wcześniej, podczas innych promocji, nikt ode mnie innej karty nie chciał.

– Nie mam – wzruszyłam ramionami.
– Aha! – tryumfowała. – Bez karty bankowej nie można odebrać nagrody.
– Dlaczego?
– Karta potwierdza tożsamość w banku, bez niej nie można wykonywać żadnych operacji bankowych.
– Nie wykonuję operacji, chcę wziąć udział w promocji.
– To poproszę kartę.
– Nie mam! Nie noszę jej ze sobą.
– Więc nie ma promocji! Bo skąd ja mam wiedzieć, czy jest pani klientką naszego banku? Poza tym, jak można nie nosić karty bankowej? Jak pani wybiera pieniądze z konta?

Po tym pytaniu zwątpiłam w swój zdrowy rozsądek. I czułam się jak idiotka, gdy udzielałam odpowiedzi:

– No sama nie wiem... Z bankomatu, na przykład?
- Bez karty? – zdziwiła się uprzejmie Zła Kobieta, więc wzięłam z kontuaru kartę bankomatową i pomachałam jej przed oczami.
– Używam tej – powiedziałam. – I tej karty dotyczy promocja, a potwierdzeniu tożsamości służy dowód. Tylko te dokumenty wymienia regulamin promocji, więc po co mi jeszcze jakaś inna karta?

W ten sposób sprowadziłam na siebie nieszczęście, bo oto Zła Kobieta zainteresowała się moim dowodem i zaczęła go świdrować wzrokiem.

– Ale dowód nie liczy się w banku – oświadczyła. – A poza tym... Przecież pani mieszka w innym mieście! – ucieszyła się nagle. – Niech pani tam idzie po kubek.
– Mieszkam w tym mieście, tam jestem tylko zameldowana.
– A czy konto było zakładane w tamtejszym oddziale?
– Tak, ale to było 10 lat temu, zdążyłam się przeprowadzić. I co to ma do rzeczy? – zaczęłam się powoli irytować.
– Bardzo dużo! – radość Złej Kobiety wzrastała z każdym słowem. – Bo wszystkie sprawy musi pani załatwiać w oddziale macierzystym, czyli w banku, gdzie zakładała pani konto.
– Ale według regulaminu, żeby wziąć udział w promocji, wystarczą paragony i dowód...
– Tak, ale tylko w oddziale macierzystym.
– W regulaminie niczego takiego nie było.
– Ależ musiało być, bo pani dowód jest nieważny.
– Słucham?! – teraz kobieta już totalnie mnie skołowała.
– Bo podpis na dowodzie jest dla nas nieważny - wyjaśniła mi usłużnie pani, już niemal szczytując z radości. – Podpis z dowodu jest ważny tylko w pani banku, w oddziale macierzystym. My nie mamy możliwości jego weryfikacji, a zatem jeżeli chce pani załatwić jakąkolwiek sprawę w innym oddziale, musi pani pojechać do swojego banku macierzystego i potwierdzić podpis.

Zła Kobieta wygrała. Stwierdziłam, że mam dosyć. Gdy Zła Kobieta jeszcze mówiła coś o nieważnych podpisach i dowodach, odwróciłam się na pięcie i wymaszerowałam z banku. Przespacerowałam się chwilę do drugiego oddziału, gdzie w przeciągu 5 minut, bez durnych pytań, wydano mi ten nieszczęsny kubeczek.
A Zła Kobieta z oddziału numer 1 powinna zostać uhonorowana dożywotnim tytułem Miss Zbywania Petentów na jakimś ogólnopolskim zjeździe urzędasów...

ex-żubr

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 738 (816)

#37762

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wielu bywalców Piekielnych, też otrzymałam kiedyś ofertę pracy życia.

W zeszłym roku intensywnie poszukiwałam pracy, zazwyczaj celowałam w większe okoliczne miasta, a oferty dla mojej rodzinnej dziury sprawdzałam tylko z ciekawości. I pewnego dnia znalazłam bardzo egzotyczną ofertę, bo jakaś firma w mojej niewielkiej mieścinie poszukiwała copywriterów (!). Oczywiście natychmiast odpowiedziałam na ogłoszenie, bo taka okazja nie trafia się codziennie.

Odpowiedź przyszła błyskawicznie i była... dziwna. Przede wszystkim w załączniku otrzymałam całe mnóstwo papierków. Większość z nich była koszmarnie zredagowana i równie koszmarną polszczyzną informowała o tym, jak ważna jest dla firmy staranność i dbałość o poprawność gramatyczną, ortograficzną, etc. Wytycznych, wymagań i pouczeń było co niemiara i to zilustrowanych równie okropnie napisanymi przykładowymi tekstami. Potem było drugie tyle papierów do wypełnienia i odesłania JUŻ i NATYCHMIAST. Z wszystkimi danymi, nipami, peselami i całą resztą. Część należało wypełnić na komputerze, część ręcznie, część zeskanować i odesłać mailem, część pocztą, a z części poskładać samolociki i wysłać w kosmos. A na koniec zamieszczono jeszcze kilka stron zastrzeżeń pt. "Nie zapłacimy ci, jeżeli..."
No dobra, wszystko pięknie, ale o co cho?

Gdy wreszcie dopatrzyłam się warunków współpracy, rzecz prezentowała się następująco:

1. Chętny copywriter miał zarejestrować się na portalu i pisać artykuły na zadany temat na podstawie umowy o dzieło.
2. Za 1000 (słownie: tysiąc znaków) firma planowała zapłacić... złotówkę brutto!
3. Ale to nie wszystko, bo minimalna wypłata miesięczna wynosiła 200 zł, a zatem jeśli copywriter nie zdąży zarobić 200 zł w danym okresie rozliczeniowym, wypłata zostaje przesunięta na kolejny miesiąc i zsumowana.
4. Długość statystycznego tekstu zlecenia wynosiła 1000 znaków, a więc w miesiącu należało zdobyć 200 zleceń i napisać 200 artykułów.
5. Firma oczywiście nie gwarantuje, że otrzymasz od niej tyle zleceń, bo masz sobie je sam znaleźć na ich stronie.
6. Więc właściwie wypłata wynagrodzenia może się przeciągać w nieskończoność.

Przeczytałam to wszystko, pośmiałam się, podumałam chwilę, jak bardzo trzeba być obłąkanym, żeby myśleć, że ktokolwiek zgodzi się na takie warunki i serdecznie podziękowałam za karierę COPYWRITERA.

copywriter

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 644 (682)
zarchiwizowany

#36044

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Życie, życie, życie...

Wracałam sobie wczoraj z niewielkich zakupów w Biedronce, czyli z charakterystyczną reklamówką w łapce. W środku nie było nic nadzwyczajnego – ot, ser, bułka, mrożonka. Wtem podeszła do mnie zupełnie zwyczajnie wyglądająca starsza pani i z miłym uśmiechem powiedziała:

– O, jaka ładna torebka, a jaka patriotyczna. To z Biedronki taka ładna, prawda?

Wprawdzie doświadczenie już mnie nauczyło, że rozmowy z przypadkowymi ludźmi na ulicy z reguły źle się kończą, ale jakoś tak odruchowo kiwnęłam głową. Miła pani jakby tylko na to czekała. Jej twarz oblekła się w pełną furii maskę.

– Ta, patriotyczna. Ale jeszcze wódkę dorysować, bo Polaczki tylko chleją! – wypaliła, po czym zwinnym ruchem wyrwała mi siatkę, cisnęła nią o chodnik i zdeptała.

A ja nie mam bladego pojęcia, o co chodziło...

świry na ulicy

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (207)

#34004

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam w akademiku współlokatorkę, a ona chłopaka o określonych wymaganiach i standardach życia. Polegało to na tym, że chłopak przychodził do naszego pokoju, rozwalał się na łóżku i bawił telefonem, a ona radośnie koło niego skakała: obiadki, frykasiki, jakieś małe pranko od czasu do czasu. Wszystkie podawane mu produkty spożywcze musiały być określonej jakości, bo inaczej kaprysił, marudził i strasznie się fochał.

Pamiętam, jak pewnego mroźnego dnia moja ulubiona parka wróciła skądś tam i dziewczyna zaproponowała mu herbatę.

- No nie wiem, to zależy, jaką masz. - odpowiedziało chłopię i wielkopańskim gestem otworzyło szafkę, żeby zapoznać się z ofertą. Zerknął na herbaty współlokatorki i coś go wręcz trafiło.

- Zwariowałaś? - ryknął. - Jakiś najtańszy syf z Biedronki? Tym można najwyżej kible czyścić. Ty się weź lecz. A ta kawa to jakaś tanizna z Tesco. Sam badziew, no żenada. Nie będę tego pił. Daj mi wodę mineralną.

Trochę przygaszona dziewczyna wykonała polecenie, a ja przez chwilę zbierałam szczękę z podłogi. Jednocześnie udało mi się rozwiązać zagadkę, dlaczego moje zapasy herbaty ekspresowej ubywały przez całą zimę w tak zastraszającym tempie. Najwyraźniej mój burżujski Lipton mniej raził pyszczek smakosza...

akademik

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 720 (772)
zarchiwizowany

#34494

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść niekoniecznie piekielna, bardziej wylewająca zadawnioną frustrację :)

Kilka opowieści o upartych/wrednych/niekumatych nauczycielach wuefu zmobilizowało mnie do opisania własnej historii.
Gdy byłam w przedszkolu, przypadkiem odkryto u mnie skrzywienie kręgosłupa, tzw. skoliozę. Polega to mniej więcej na tym, że kręgosłup wykrzywia się w literę S. Jeżeli nie zareaguje się w porę, kręgosłup leci coraz bardziej, całe ciało się wykrzywia, a na plecach rośnie garb. Moja mama bardzo się tym przejęła. Przeczołgała mnie przez armię specjalistów i znachorów. Ostatecznie dostałam indywidualny zestaw ćwiczeń, które musiałam wykonywać minimum godzinę dziennie. A do tego zwolnienie z wuefu, bo istniało wiele ćwiczeń, których nie mogę wykonywać, żeby sobie nie zaszkodzić. Lekarz najwyraźniej uznał, że bezpieczniej wydać zwolnienie, niż polegać na mojej i nauczycieli ocenie sytuacji.
I słusznie, bo tu zaczynają się schody.

I.
W niższych klasach szkoły podstawowej zwolnienie z wuefu to był dla mnie dramat. Bo wszyscy chodzą, a ja nie. Bardzo chciałam ćwiczyć. W końcu mama miała dość mojego gderania i wybrała się na rozmowę z wuefistą. Facet zareagował bardzo pozytywnie. Jasne, spoko, jak najbardziej mogę chodzić, na pewno mi się przyda, on już będzie uważał, żebym nie wykonywała nic niedozwolonego.
Super! Pierwszy WF - siłownia! Dla mnie MEGA, wróciłam zachwycona. Drugi WF - skoki przez kozła. Tego nie mogłam robić, więc grzecznie przypominam o tym nauczycielowi i idę na ławeczkę. Wtedy się zaczęło. Facet pół lekcji spędził, wisząc mi nad głową i namawiając, żebym jednak spróbowała. No przecież to tylko takie tam ćwiczenie, na pewno nic mi się nie stanie, przecież wszyscy skaczą i co tak będę siedzieć. Na pewno nie chcę? Ale na pewno, pewno? Bo może jednak bym spróbowała? To co? Może jednak?
Facet narobił mi ochoty i skoczyłam przez tego nieszczęsnego kozła.
A kiedy pochwaliłam się w domu mamie, wpadła w szał. Objechała wuefistę z góry na dół, a ja dostałam wieczysty zakaz chodzenia na WF.
Może cała sprawa z boku wygląda niegroźnie, ale chodzi o samo podejście nauczyciela i respektowanie zaleceń lekarza. Ja byłam tylko małym dzieckiem, a on powinien lepiej rozumieć sens takich zakazów. Tym bardziej, że wuefiści prowadzili w naszej szkole także zajęcia korekcyjne dla dzieci z wadami postawy...
To prowadzi nas do sprawy numer dwa.

II.
Nie chodziłam na WF przez wszystkie lata szkoły. Większość wuefistów uważała zwolnienie za osobistą obrazę i musiała zawsze zgnębić, dogryźć, dokopać. Nie mogłam w czasie lekcji pójść sobie do biblioteki, o nie. Musiałam siedzieć na ławce i obrywać piłkami. Albo porządkować składzik. Ewentualnie pielić i grabić bieżnię albo boisko. Bo na pewno trochę ruchu mi się przyda. Bo trzeba mnie ukarać za to, że jestem leniwa i mam lewe zwolnienie.
Przez lata nasłuchałam się mnóstwo o tym, jaka w przyszłości będę gruba i niesprawna i trzeba mnie będzie wciągać mnie do domu specjalnym wyciągiem jak fortepian. Jak mój kręgosłup już całkiem zawinie się w kokardkę i w ogóle wypadnie, bo nie chodzę na WF i nie ćwiczę, więc mi się nie naprawi. Jakby miała mu w tym pomóc siatkówka przez cały rok. Bo na siatkówce i koszykówce kończyła się inwencja wszystkich moich wuefistów w trzech różnych szkołach.
Bez sensu, że wszyscy nauczyciele wuefu mieli zawsze dożo do powiedzenia na temat niećwiczących, ale nic do zaoferowania.
Tyle się mówiło o tym, że dzieci się krzywią, że mają wady postawy, a tak naprawdę szkoła nie miała dla nich żadnej propozycji. U mnie np. odbywały się jakieś zajęcia korekcyjne, ale tylko dla dzieci w klasach 1-3 i tylko raz w tygodniu! Ja musiałam ćwiczyć codziennie godzinę, żeby to odniosło skutek. Raz na tydzień to przecież prawie nic. Do tego na te same zajęcia spędzali dzieci z całej szkoły z różnymi dolegliwościami, to już zupełnie bez sensu. Powyżej szkoły podstawowej nie było żadnych specjalnych zajęć dodatkowych. Tylko wydzieranie, że jesteśmy leniwe ofiary, że jak nie będziemy ćwiczyć, to poumieramy z tłuszczu i lenistwa.
A co na wuefie? Tylko piłka, siatka, kosz... Nic ciekawego i specjalnie rozwijającego.

szkoła i WF

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 66 (136)
zarchiwizowany

#33913

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu wraz z koleżanką wpadłyśmy na pomysł, żeby zapisać się do szkoły policealnej. Wiązało się to z wizytą w sekcji medycyny pracy stosownego NFZ i nie mogło obyć bez piekielnych akcentów. Piekielny okazał się okulista.

W gabinecie zabiegowym było aż czarno od dymu, bo doktorek przyjmując pacjentów spokojnie sobie popalał, jednocześnie flirtując z pielęgniarką. Dlatego nie miał specjalnie czasu mnie zbadać i pomimo idiotycznie i żenująco wysokiej wady wzroku (zapisanej zresztą w kartotece), wyszłam z zaświadczeniem o sokolim wzroku.

Mojej koleżance doktor dla odmiany rzeczywiście zbadał wzrok - za pomocą pożółkłej postkomunistycznej tablicy z małymi i wielkimi literami. Koleżanka miała problem z odczytaniem jednej linijki, więc przy okazji wywiązał się następujący dialog:

- Oj niedobrze, chyba coś słabo pani widzi - skomentował okulista.

- Niestety tak. To co mam zrobić? – zapytała koleżanka, licząc, że doktorek po prostu przepisze jej okulary. O, słodka naiwności!

- To musi pani iść do okulisty – stwierdził okulista i wygnał ją z gabinetu, zapraszając następnego pacjenta.

I weź tu, człowiek, choruj na państwowym!

służba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 55 (141)

1