Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Poinsencja

Zamieszcza historie od: 20 grudnia 2012 - 23:53
Ostatnio: 4 lutego 2015 - 23:06
  • Historii na głównej: 4 z 12
  • Punktów za historie: 4078
  • Komentarzy: 9
  • Punktów za komentarze: 49
 
zarchiwizowany

#54279

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ustawa śmieciowa i moje w tym temacie 3 grosze tym razem z drugiej strony barykady...

Jak pewnie wszystkim wiadomo w myśl obowiązującej od lipca ustawy wszelkie sprawy związane z gospodarką odpadami spadły na gminę.

Wiadomo, najpierw przetarg, później negocjacja cen, kampania informacyjna, podpisywanie umów i w końcu opłaty pobierane w formie podatku...

To i gmina musiała kogoś wysłać z fakturkami, bo pocztą drogo...

Dostąpiłam tego zaszczytu przez kilka dni być gońcem roznoszącym faktury opłat za odpady w miejscowości, w której mieszkam.

Faktury z gminy odebrane i ruszam w teren...

Oto kilka "kwiatków" z mojej "krajoznawczej wycieczki":

1. Pretensje, dlaczego tak drogo?

Pomijam już fakt, że już przy podpisywaniu umowy każdy cenę znał i na taką się sam zdeklarował...

2. Pytania, a dlaczego tak niesprawiedliwie, bo cena za wywóz śmieci jest liczona od całego gospodarstwa?

Tu mała uwaga, miesięczna opłata za odpady segregowane to koszt od gospodarstwa ok. 15 zł - w porównaniu okolicznymi gminami to naprawdę dobra cena... Od gospodarstwa - ze względu na rodziny wielodzietne, bo ich w gminie jest więcej niż osób samotnych.
Ta kwestia też była poruszana na zebraniu wiejskim, cóż poradzić, że nie każdy miał ochotę przyjść posłuchać.

3. Skargi i ogólne oburzenie, że panowie z firmy wywożącej śmieci worków gdzieś nie zostawili itp.

Próby tłumaczenia, że ja nie reprezentuję firmy zajmującej się wywozem odpadów średnio pomagały. A powtarzanie, że jeśli komuś worków braknie może podejść i za darmo w jednym punkcie we wsi odebrać, średnio pomagało.

4. Co ma zrobić doręczyciel/listonosz kiedy dzwoni, puka, nikt nie otwiera, a skrzynki na listy brak?
Zwykle zostawia, w drzwiach, pod wycieraczką, byle wiatr nie porwał, deszcz nie zalał itp...

Jakież było oburzenie jednej starszej Pani gdy nie dojrzałam doskonale zamaskowanej skrzynki na listy gdzieś na rogu stodoły w niewidocznym "dla obcych" miejscu... Dodam, że skrzynka była w kolorze stodoły i na dodatek wcale nie przypominała skrzynki na listy...

5. Narzekanie, że kiedyś to nie było problemów ze śmieciami i płacić nie trzeba było, bo się do lasu zawiozło - słyszałam nie raz...

Hm... aż strach pomyśleć jakby teraz wyglądał nasz las, gdyby tak było nadal...

6. Odwieczne pytania, a dlaczego trzeba płacić jak my śmieci nie mamy?

No pewnie, bo jak mamy to spalimy... plastik, nie plastik bez różnicy... że toksyczne? gdzie tam, nam nie szkodzi...

7. Moja faworytka! Pani wielce obrażona, bo płacić trzeba a umowy ona w domu nie ma... I mnie, gońca pyta gdzie ona ją ma...

Cóż, delikatnie musiałam zasugerować, że skoro otrzymała pani fakturę, to umowę podpisała, a za bałagan w jej domowych papierach odpowiedzialna nie jestem...

Na koniec jeszcze raz dodam, też mieszkam w tej miejscowości, za odpady przyszło mi płacić tyle samo co pozostałym mieszkańcom, z firmą odpowiedzialną za wywóz śmieci nie mam nic wspólnego... A co się osłuchałam to moje... :)

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (141)
zarchiwizowany

#49130

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z pewnego szpitala.
Absurdalna, smutna, ale prawdziwa...

Mama pojechała odebrać Babcię ze szpitala.
Kiedy czekała na korytarzu, aż Babcię wypiszą, zauważyła pewnego starszego, otyłego stękającego pana, który powoli kuśtykał podpierając się balkonikiem.

Mamie "zachciało się" to toalety. Okazało się na owym korytarzu jest tylko jedna toaleta i to do niej udał się właśnie starszy pan.

Kiedy po dłuższej chwili (około 10 min), pan nie wychodził, zaniepokojona Mama poszła sprawdzić co się dzieje.
Wewnątrz zastała nieprzytomnego ww. pana leżącego na brzuchu w kałuży wody przelewającej się z umywalki.

Ponieważ pan był rozmiarów "słusznych", Mama nie jest specjalistą w sprawach ratownictwa i przede wszystkim sytuacja miała miejsce w szpitalu, pobiegła po "specjalistyczną" pomoc.

Po chwili wróciła na miejsce z pielęgniarką, której wcześniej opisała sytuację, stan i położenie mężczyzny.

Pielęgniarka, działając prawdopodobnie zgodnie z pierwszą zasadą udzielania pomocy - najważniejsze bezpieczeństwo ratownika, stwierdziła, że nieprzytomny leży w wodzie, po czym wyszła.

Po kilku minutach wróciła z salową uzbrojoną w mopa. Gdy niebezpieczeństwo związane ze śliską posadzką zostało zlikwidowane, pielęgniarka genialnie stwierdziła, że pacjent jest nieprzytomny, choć o tym już wcześniej została poinformowana przez Mamę.
Jedyną akcją jaką podjęła to z pomocą Mamy i salowej obróciły tęgiego pana na plecy. Okazało się, że pan nie oddycha i nie ma pulsu.

Pielęgniarka wyszła i po kilku minutach, wróciła z koleżanką.
Koleżanka natomiast stwierdziła, że sytuacja poważna, przydałby się lekarz. Poszukiwania lekarza trwały kolejne kilka minut.

Gdy ten już pojawił się na miejscu, podjął próbę resuscytacji. Ta niestety nie przynosiła efektów.

Posłano więc po defibrylator, ponieważ akcja miała miejsce na oddziale ortopedycznym, znalezienie sprzętu i przytarganie go z oddziału ratowniczego trwało kolejne kilka minut.

Kiedy już się wydawało, że wszystko jest: pacjent bez oznak życia, lekarz, dwie pielęgniarki nawet defibrylator, okazało się, że NIE MA PRĄDU W GNIAZDKU.

Jak się można domyślać, efekt tej specjalistycznej akcji był tylko jeden: PACJENT ZMARŁ.

szpital

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 239 (327)

#47852

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W temacie nauki pierwszej pomocy na lekcjach PO...

Liceum, gdzie mieliśmy lekcje PO, ukończyłam pod koniec pierwszej dekady XXI, czyli już grubo po upadku PRL.

Zajęcia mieliśmy z panem Dyrektorem. Ten, z racji pełnionej funkcji, był zwykle nieobecny, a jako dyrektor miał prawo nas zwolnić z lekcji do domu.

Zatem jak lekcje już były, to było coś.

Na zajęciach strzelać już nas nie uczono, choć Dyrektor - pan starej daty chciał, niestety nie było już jednak czym.

Zatem poprzestaliśmy na nauce: jak zachować się w sytuacji wojny, rodzajów gazów bojowych, gaśnic przeciwpożarowych. Oczywiście wszystko zgodnie ze stanem wiedzy na lata 60-70 ubiegłego wieku.

Ze spraw dotyczących pierwszej pomocy mieliśmy tylko "bandażowanie", takie które najbardziej może nam się przydać w czasie wojny.
O zachowaniu w przypadku zatrucia, ukąszenia itp. nie było mowy.

Gumowe stroje ochronne i maski przeciwgazowe używane były zwykle z okazji konkursów związanych z pierwszym dniem wiosny, jako forma przebrania, by przebiec tor przeszkód, w sytuacji bardziej śmiesznej jak bojowej.

W klasie maturalnej zwróciliśmy się do dyrektora, czy nie istniałaby możliwość nauki resuscytacji.

Najpierw dyrektor stwierdził, że nie ma czym, więc się nie da...

Po kilku miesiącach, Dyrektor przyszedł na lekcję z wielkim szarym pudłem pod pachą i mówi: "Powiem wam, że wyjechaliście mi na ambicję z tą resuscytacją. Kupiłem fantom!"

Już zaczęliśmy się cieszyć, że czegoś nas w końcu nauczą...

Dyrektor wyjął z dumą fantom z pudełka i go (dokładniej to ją) przedstawił mówiąc:

"To jest Mała Ania".

Po czym, fantom do pudełka schował...

I na tym zakończyła się nasza nauka pierwszej pomocy.

niereformowalna szkoła

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 647 (727)
zarchiwizowany

#46459

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiadanie Traszki - http://piekielni.pl/19178#comments dotyczące buraczkowego zabarwienia moczu, przypomniało mi pewną historię :)

"U cioci na imieninach, są goście i jest rodzina..."

Po zakrapianej imprezie gospodarze rozlokowali gości po pokojach. Nad ranem jeden z nich, nazwijmy go wujek Staszek, został wybudzony z błogiego snu przez "zew natury", który wzywał go do toalety.

Zanim jednak, uwolnił pęcherz z nadmiaru płynów, przeraziła go barwa wody w muszli klozetowej.

Wywołał alarm! Budził każdego z osobna - domowników i gości.
Z pustym słoikiem w ręce i poważnym, choć trochę bełkotliwym, tonem nakazywał natychmiast oddać mocz do analizy!

BO KTOŚ TU JEST BARDZO POWAŻNIE CHORY!

Nikt się apelem nie przejął. Wszyscy polecali Staszkowi: "Idźże spać!!! W środku nocy, żadnego moczu, jak nie mamy potrzeby oddawać nie będziemy. Czujemy się całkiem zdrowo! Daj spać innym!"

Ale wujek się nie poddaje: "KIEDY TU KTOŚ SIKA KRWIĄ! TO TRZEBA SZYBKO ZBADAĆ".

I tak pielgrzymując po pokojach Staszek dodarł do sypialni gospodyni. Także ją budzi i nakazuje oddać mocz, bo on był i widział, że woda w toalecie czerwona!

Wyrwana ze snu gospodyni odparła: "Co??? Woda, w kiblu czerwona?! (po chwili namysłu...) A, to chyba zapomniałam spuścić..."

Staszek: "To ty tak sikasz? Przecież to ciężka choroba! Powinnaś się leczyć!!!"

Rozespana Gospodyni: Jaka choroba?
Staszek: CZERWONY MOCZ.
Gospodyni (już w pełni wybudzona) To NIE MOCZ CZERWONY, A BARSZCZ CZERWONY!!! Resztki z talerzy wylałam to muszli, pewnie zapomniałam spłukać.

Pocieszony wujek w końcu dał za wygraną i poszedł spać, utwierdzony w tym, że NIKOMU NIE ZAGRAŻA POWAŻNA CHOROBA NEREK :)

*Wujek Staszek nie jest lekarzem :)

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 90 (218)
zarchiwizowany

#46367

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedy miałam naście lat, Ciotka zabrała mnie do siebie na wakacje. Ciotka mieszka w jednej z europejskich stolic. Trochę mi się nudziło, a młodzieńcza energia mnie rozpierała, chciałam to jakoś ekonomicznie wykorzystać.

I udało się... Ciotka miała znajomego, który miał szefa. Szef natomiast miał małą firmę remontową, w której zatrudnieni byli wyłącznie Polacy, których zatrudniał w Pl legalnie. Znajomy Ciotki zajmował się tam transportem. Pozostali Panowie może i remontowali, ale posprzątać po sobie porządnie już nie potrafili, szef stwierdził, że spoko - niech małolata spróbuje i sobie dorobi. Ma tydzień.

Dodam, co ważne, że w tamtych czasach większość ludzi za granicą pracowała "na czarno", na gębę, więc ja też.

Z resztą moim zadaniem było wypucowanie dwóch dużych mieszkań po remoncie. A wypłata za każde mieszkanie była przyznawana osobno, od wykonanej robocizny - tzn efektu, a nie od godziny. Spoko, pasowało mi to. Dodam, co ważne - szef z umowy się wywiązał bezproblemowo. Gość zadowolony, ja też.

Ale co działo się w międzyczasie?

Otóż, dane mi było sprzątanie w czasie, gdy Panowie Sztukmistrze Remontowi [PSR] dokonywali dzieła ukończenia renowacji mieszkania nr 1.

Mieszkanie miało zostać oddane do użytku w trybie pilnym, stąd też byliśmy zmuszeni pracować na 2 frontach - sprzątającym i bałaganiącym.

Sytuacja nr 1.

Ponieważ, nie lubię wykonywać tej samej roboty dwa razy, podchodzę do Majstra Mistrza nad Mistrzami [MMM] i zwracam się z grzecznym pytaniem:

[J] Panie Majster, czy skończyli panowie pracę w salonie? Muszę umyć tam okna.
[MMM] A pewnie dziecko, tam skończone możesz myć!

Po czym oddalił się do pozostałych PSR na fajeczkę i piwko.

Ok, zabieram się za mycie okien, ale nie, hola, hola...
Najpierw to ja muszę sprawić, żeby okno wyglądało jak okno, a nie jak płaszczyzna opaciana białą olejną farbą.
Powód - [PSR] postanowili pomalować framugi wszystkich okien używając pistoletu zamiast wąskiego pędzla. Taśma malarska? Po co? Szkoda czasu na naklejanki.

Co robię - grzecznie proszę PSR o dostarczenie mi rozpuszczalnika. Odpowiedź - Dziecko, lepiej to zrobisz nożykiem do tektury, wręczyli mi nożyk i poszli.

Ok, zdrapuję cierpliwie farbę, starając się przy tym, jak mogę, nie porysować nowiutkich szyb.

Wiadomo, z oknami zeszło mi dłużej niż przypuszczałam.
Nie szkodzi, nauczę się cierpliwości.

Minęło może 4 godziny - PSR ogłaszają mi wszem i wobec: "że oni bdz przepraszają, ale właśnie im się przypomniało, że zapomnieli te okna osilikonować".

Skutki - Opaciali okna dokumentnie jeszcze raz. Nie tylko framugi, ale szyby, parapety wszystko. A co! Poszalejmy silikonem na bogato. :)

Efekt - myję okna jeszcze raz.

Sytuacja nr 2. To samo mieszkanie.

Kiedy uporałam się z oknami idę do [MMM] z kolejnym grzecznym pytaniem:

[J] Panie Majster, czy mogę wypastować już podłogę w dużym pokoju. Czy tam już wszystko jest gotowe?
[MMM] - Dziecko, pewnie, że możesz tam już wszystko gotowe!
[J] (nauczona doświadczeniem...) - Ale NA PEWNO?
[MMM] - NA PEWNO.

Uzbrojona w szmateczki, ściereczki zabieram się za polerowanie pastą parkietu. Warunki technicznie: w pozycji na kolanach, lipiec temperatura 30 stopni. Ok, dam radę, silna jestem, uparta, co to dla mnie 30 m2?

Parkiet wypolerowany, przychodzi [MMM]. Nie po to, żeby pochwalić, że ładnie zrobione, a poinformować: "że on bdz przeprasza, ale oni właśnie sobie przypomnieli, że nie dokręcili i nie posprawdzali gniazdek".

Skutek - Parkiet zapaskudzony, buciorami, ale nie, nie tylko wzdłuż ścian. Ślady bieganiny po całym parkiecie. Zdjąć buty i wejść z próbnikiem i śrubokrętem, skoro podłoga lśni? Szkoda czasu.

Efekt: Warunki techniczne same, ja już trochę zmęczona, ale poleruję parkiet jeszcze raz.

Sytuacja nr 3. mieszkanie nr 2. Ta sama firma, inna ekipa. Niestety przyzwyczajenia te same...

Tym razem robię podejście do łazienki.

Standardowo pytam: [MMM] Panie Majster czy NA PEWNO mogę zabrać się za sprzątanie łazienki? Czy wszystko tam gotowe, dokręcone, osilikonowane itp?
Pan [MMM] i pozostali panowie [PSR] siedząc na ławce, paląc papieroska i popijając beztrosko piwko, jednogłośnie stwierdzili: Oczywiście, Dziecko, że możesz!

W łazience bałagan największy jaki, do tej pory w tych mieszkaniach widziałam. Wszelkiego rodzaju śmieci, resztki gruzu i drugiego śniadania umieszczone w wannie - nowej formie kosza na odpady. Z wanną się uporałam, glazura i terakota wypucowane. W bateriach prysznicowych można się przeglądać jak i w lustrze.

Podchodzi [MMM] już wiem, co się święci.
[MMM] oznajmia: "Dziecko, ja Cię najmocniej przepraszam, ale się okazało, że my junkers (piecyk / bądź ogrzewacz przepływowy wody - zależy jak kto woli) zamontowaliśmy nie w tym miejscu gdzie trzeba.

Skutki: Powrót łazienki do stanu wyjściowego. Zmiana położenia piecyka wymagała: wiercenia, zbicia płytek w miejscu, gdzie był wcześniej celem zaślepienia dziur i szpachlowania.

Delikatnie zdenerwowana, mimo wszystko grzecznie zwracam Panom uwagę, żeby uwzględnili mój wkład pracy.
Co usłyszałam w odpowiedzi?
"Młoda, nie pyskuj. Ty tu jesteś nielegalnie, a my legalnie w Pl zatrudnieni. Donieść odpowiednim służbom zawsze możemy."

No cóż - Polak, Polakowi, za granicą wilkiem jest!!!

Całe szczęście, zostało mi już niewiele do zrobienia w mieszkaniu nr 2. Zaciskam zęby, dam radę.

Jestem już w przedpokoju, coraz bliżej wyjścia i zakończenia pracy. Panowie jak zwykle: ławeczka, piwko, papierosek...

Przychodzi [MMM] (zaczyna się już we mnie gotować), ale spoko, wytrzymam...

[MMM] Wypala z tekstem:
"Bo, mi Ci zapomnieliśmy powiedzieć, ale musieliśmy pomalować te schody przed drzwiami wejściowymi."
[J] - I co w związku z tym?
[MMM] - No, bo ty nie możesz po nich przejść, bo będziemy musieli pomalować je od nowa!

*Uwaga. Schody o których mowa to 4 betonowe, wysokie stopnie, które Panowie ukrasili na szaro. Ich wymiary to jakieś 1,2 m nad poziom terenu i ok 1,5 długości.

[J] - Panowie, zatem jak mam stąd wyjść?
[MMM] - Ty skoczysz, a my Cię złapiemy!

Cóż miałam zrobić? Miałam ochotę przejść po tych schodach, nie bacząc na podeszwy butów. Niestety ławeczka Panów ulokowana była na wprost drzwi, a oni czekali tylko, aż się wychylę w kierunku wyjścia.

Finał - Skoczyłam. Panowie nie zdążyli się nawet podnieść z ławeczki, żeby mnie łapać.

Dla ciekawskich dodam - nic sobie nie zrobiłam, przy tym skoku, ani w czasie całego sprzątania.

Wrażenia z mojej pierwszej w życiu pracy - bezcenne i mimo wszystko nie żałuję :)

Polacy za granicą

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (238)
zarchiwizowany

#46082

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rozmawiałam właśnie z moją, kilka lat młodszą, kuzynką Mają (imię zmienione). Mimo różnicy wieku, utrzymuję z nią świetny kontakt.
Opowiadała o imprezie osiemnastkowej swojej koleżanki Kasi (imię zmienione), kiedy przypomniałam sobie zdarzenie, jakie miało miejsce kilka lat temu. Brały w nim udział obie dziewczyny.
Kasia, będąc w wieku gimnazjalnym, czuła się nieakceptowana i niezauważana przez cały świat, a najbardziej przez swoich najbliższych. Wiek buntu i itp. sprawy.
Jaki jest najlepszy sposób, żeby zostać przez kogoś zauważonym i pokochanym? Według Kasi, spróbować się zabić!
Wiadomo, metody są różne. Ona wybrała potencjalnie wg niej najmniej bolesną - zjadła całą apteczkę leków przeciwbólowych różnego rodzaju. Była jeszcze całkowicie świadoma, kiedy poinformowała o tym fakcie swoją starszą, dwudziestokilkoletnią już wtedy, siostrę.
Jaka była reakcja siostry Kasi? Wyśmiała ją, twierdząc, żeby przestała się wygłupiać, bo nie da się nabrać na jej wybryki. Nie pomogło pokazanie pustych fiolek po lekach.
Okazało się, iż Kaśka ma jednak wolę życia, a że nie wiedziała co ma w tej sytuacji zrobić, napisała sms o treści: "Mam starszy problem, proszę przyjdź do mnie szybko". Wysłała go do dwóch koleżanek. Żadna z nich nie kwapiła się wybrać do Kasi, dlatego wysłały sms do Mai, żeby się przeszła zobaczyć czemu Kaśka "fiksuje", bo ma od nich bliżej.
Majka, dusza człowiek , pobiegła szybko do koleżanki, nie wiedząc wcale jaki to straszny problem ma Kaśka.
Co zastała na miejscu?
Kasia siedzi i płacze, że ona chce jednak żyć. Siostra stoi i uparcie twierdzi, żeby dała sobie z młodzieńczymi wygłupami spokój. Co na to Maja? Kiedy tylko dowiedziała się jak wygląda sytuacja, wybrała 112 i zgłosiła próbę samobójczą koleżanki.
Co na to siostra Kasi? Miała do Mai pretensje, że po co takie ceregiele, sprawa się przecież "po kościach rozejdzie" (chyba prędzej po wątrobie samobójczyni). Siostra sobie "nie życzy być na językach sąsiadów, bo co ludzie powiedzą. A przyjedzie pogotowie, potem policja - będzie niepotrzebny szum".
Cóż, mają ludzie w życiu różne priorytety...
Pogotowie przyjechało, zabrali Kaśkę do szpitala. Okazało się, że połknęła mieszankę leków, która zabić by jej nie zabiła, za to mogła skutecznie uszkodzić wątrobę dziewczyny, do tego stopnia, że ratowałby ją tylko przeszczep. Całe szczęście, dzięki interwencji Mai, leki udało się jeszcze wypłukać z żołądka.

Co po tym wszystkim zrobiła siostra Kaśki i jej rodzina? Tego już nie wiem.

Co zrobiła Maja? Wróciła do domu, zamknęła się w swoim pokoju i stwierdziła, że nikomu o tym nie powie, bo i po co. Co miała powiedzieć, powiedziała policji, która przyjechała zaraz po karetce.

Dopiero po tygodniu od całego zdarzenia, rodzice Mai, przypadkowo dowiedzieli się jak rozważnie zachowała się ich córka.

Po co zamieszczam tą historię? Chcę tylko przekazać jedną myśl - słuchajmy tego co mówią do nas najbliżsi...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 42 (218)

#45847

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia związana z tematyką wodno - powodziową.

Miejsce akcji budynek należący od IMGW (Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej) Dla niewtajemniczonych - instytucji, która powinna mieć największe "pojęcie" na temat występowania zjawisk pogodowych i ich przewidywania. Placówka ta znajduje się na niskim tarasie zalewowym jednej z głównych polskich rzek i często ulega podtopieniom. No cóż o bezpieczną lokalizację w dzisiejszych czasach trudno...

Na podstawie relacji znajomego, którego kolega pracuje w tejże instytucji.

W roku "powodziowym", jeszcze przed wezbraniem ww. IMGW po wielu latach prac, analiz, modelowań "spłodziło" książkę. Książkę tę wydrukowano, i cały jej nakład wart 50 tys. zł złożono w piwnicy ww. budynku.

Kiedy sytuacja pogodowa coraz bardziej zaczęła wskazywać możliwość wystąpienia powodzi kolega znajomego udał się do szefostwa. Zasugerował, żeby przenieść cenne książki na wyższe kondygnacje budynku, bo na pewno podniosą się wody gruntowe i piwnica zostanie podtopiona. Kierownictwo stwierdziło jednak, że przecież najlepiej wie czy będzie powódź czy nie! Dali mu do zrozumienia, żeby był optymistą, bo przecież są najlepszymi specjalistami i książki składowane w piwnicy są bezpieczne.

Po kilku dniach przeszła fala powodziowa, budynek został zalany do wysokości parteru...

Cały nakład książki w piwnicy uległ zniszczeniu...
Książka ta nosiła tytuł: "Jak zapobiegać powodziom".

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1202 (1232)
zarchiwizowany

#45859

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kolejna historia z cyklu - problem zgłoszony do znajomego sołtysa.

Sytuacja miała miejsce rok temu, pewnego bardzo mroźnego niedzielnego poranka.

Po porannej mszy sołtys wybierał się do pracy, pracuje bowiem w systemie zmianowym.

Tuż przed jego wyjściem dzwoni telefon... Po drugiej stronie wyraźnie oburzona kobieta około 60-tki (nazwijmy ją Jadwiga - [J]).
Treść rozmowy:

[J] - Sołtysie, w życiu nie sądziłam, że ludzie to takie bezczelne i podłe świnie!!!! To ja swojego Burka na noc spuściłam z łańcucha i zamknęłam w oborze z innymi zwierzętami, coby na tym mrozie nie marzł! Wstaje rano, idę do obory, a koło budy Burka KTOŚ (i tu padła cała wiązanka różnych epitetów) jakiegoś obcego kundla uwiązał! NIECH SOŁTYS COŚ Z TYM ZROBI!!!

* Celem wyjaśnienia. Jakiś czas temu weszło w Polsce prawo nakładające odpowiedzialność za bezpańskie psy na władze gminy. Mają one obowiązek zapewnić opiekę weterynaryjną oraz miejsce, gdzie tymczasowo takie zwierzę będzie przetrzymywane do czasu odnalezienia właściciela, bądź umieszczenia zwierzęcia w schronisku.

Sołtys zatem poinformował kobietę o tym, co można w tej sytuacji zrobić i zapewnił:

[S] - Ja tę sprawę załatwię, tylko w tym momencie spieszę się do pracy. Obiecuję, w czasie przerwy zadzwonię gdzie trzeba!

[J] - Grzecznie podziękowała i odłożyła słuchawkę.

Po drugiej mszy, ta sama kobieta zaczepiła córkę sołtysa z błaganiem w głosie.

[J] - Powiedz tacie, żeby Broń Boże nigdzie nie dzwonił!

Dziewczyna informację ojcu przekazała. Ten, trochę zdziwiony , ale jeden problem mniej...
Kobieta jeszcze raz wieczorem dzwoniła, żeby upewnić się, czy aby na pewno Sołtys NIC NIE ZROBIŁ. Potwierdził, że dostał informację od córki i działań nie podjął. Nie miał zamiaru nawet pytać jaki jest powód zmiany decyzji. Może po prostu pokochała tego biednego, przywiązanego przez KOGOŚ psa :)

Na wsi, jak to na wsi - wieści pocztą pantoflową szybko się rozchodzą. Okazało się, iż sprawa opisywanego bezpańskiego psa i "podłej świni" miała przebieg następujący:

Przed ranną mszą, kiedy było jeszcze ciemno, mąż Jadwigi był w drodze do kościoła, kiedy zobaczył jakiegoś psa biegającego po ogrodzie. Spojrzał na budę i łańcuch - po Burku ani śladu. Po krótkiej dedukcji stwierdził, że się po prostu urwał się z łańcucha i zwiedza gospodarstwo swojego pana.
Facet postanowił psa złapać. Po kilku nieudanych próbach, w końcu udało mu się psa przywiązać. Dziwił go co prawda fakt, że jego Burek na pana warczy i nawet kąsać zaczyna.

Dopiero po telefonie do sołtysa, kiedy się już przejaśniło, wyszło na jaw, że "potworną świnią" był sam maż Jadwigi, który przywiązał psa jednego z dalszych sąsiadów.

Burek, cały i zdrowy spędził noc w oborze :)

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (200)

#45236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia tym jak ryby bardziej się liczą od ludzi.

Mieszkam w małej miejscowości przez którą równolegle do głównej drogi i zabudowań płynie niepozorna mała rzeczka. A dokładniej jej koryto przebiega między zabudowaniami a drogą, po jednej stronie miejscowości. Rzeczka ta przepływa przez kilka zaniedbanych stawów rybnych, z których największy znajduje się w dole miejscowości. Za nim w poprzek biegu rzeki jest jedyna droga dojazdowa do ok. 25 gospodarstw. Mały opis a teraz meritum...

Co roku dokładnie w Boże Ciało po południu nawiedza tą miejscowość burza... Zwykle pogrzmi, popada i po godzinie jest spokój. Jednak 3 lata temu sytuacja miała drastyczny przebieg.

Nie była to zwykła burza, ale wręcz nawałnica. Rzeczka, która zwykle ma ok. 20 cm głębokości przybrała w bardzo krótkim czasie osiągając ponad 1,5 m głębokości podtapiając większość gospodarstw znajdujących się w dole miejscowości.

Do natury pretensji mieć niemożna, gdzie więc piekielność...

Całej sytuacji można było uniknąć, gdyby wędkarze przyjeżdżający z ościennych miejscowości nie zdemontowali części mechanizmu podnoszącego śluzę na ww. stawie. Zrobili to z obawy, że rybki uciekną i z tego względu przy śluzie majstrować nie należy nawet w imię wyższej konieczności.

Zatem, aby uniknąć powodzi jedynym rozwiązaniem było, szybko znaleźć ciężki sprzęt (co w święto jest zwykle prawie niemożliwe) i przekopać groblę obok śluzy, tak by masy piętrzącej się wody zmniejszyć... Groblę udało się przekopać. Woda opadła, ale przy okazji zabrała z sobą część drogi odcinając od świata ok. 100 mieszkańców...

Skutki nawałnicy były opłakane: wiele podtopionych gospodarstw, podmyta główna droga, droga lokalna przerwana na długości 10 m (a wyrwa w niej miała ok 2 m głębokości), no i brak dojazdu do ww. gospodarstw.

A to wszystko dlatego, że ryby były ważniejsze.
Szkoda tylko, że po 3 latach od tamtych wydarzeń jakoś żaden z sympatyków ryb nie zajął się rekultywacją stawu, z którego wtedy spuszczono wodę.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 335 (463)

#44779

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój znajomy jest sołtysem we wsi X, należącej do gminy Y.
W obu miejscowościach istnieje instytucja OSP (Ochotnicza Straż Pożarna). Pewnego roku wójt gminy Y sprezentował OSP zarówno w miejscowości X i Y NOWE POMPY.

Pewnego dnia we wsi X zaistniał problem zgłoszony przez mieszkańców do sołtysa. Otóż, ze względu na nadmiar wody, w jednym w rowów zalewało pola okolicznych mieszkańców. Ponieważ znajomy sołtys działa od razu zaczął od telefonu do komendanta OSP w X.

[S] - sołtys, [K] - komendant

[S]: Słuchaj [K], podobno wójt wam kupił nową pompę może byście jej użyli i wypompowali wodę z rowu?
[K]: No tak Sołtys, mamy nową pompę, ale my się jej użyć boimy, bo to NOWA POMPA, i jak się zepsuje to będzie na nas. Ja Ci mówię Ty, lepiej zadzwoń do OSP w Y.

Jak powiedział tak, też sołtys zrobił - dzwoni do komendanta [K1] OSP w Y.

[S]: Słuchaj [K1], mamy tu problem - woda z rowu się przelewa, nasi mają nową pompę boją się użyć, moglibyście przyjechać wypompować?
[K1]: Słuchaj, Sołtys, my też mamy nową pompę, ale instrukcja przecież jest. Niech wasi się nie wygłupiają i działają, nie będziemy do Was na wycieczki jeździć.
[S]: Kiedy oni twierdzą, że się boją, że zepsują i im się od wójta dostanie.
[K1]: To dzwoń do wójta...

Jak powiedział tak też sołtys zrobił - dzwoni do wójta [W]

[S]: Wójcie, kupiliście naszym strażakom nową pompę ale oni się boją użyć, bo jest nowa i nie wiedzą co to będzie jak się ta nowa pompa zepsuje.
[W]: Sołtys, kupiłem im nową pompę po to by jej używali! Pompa jest nowa, więc na gwarancji, jak się zepsuje to pójdzie do serwisu i nie będzie problemu. Dzwoń Sołtys do tych waszych OSP niech się biorą do roboty. Moje oficjalne błogosławieństwo mają!

Jak powiedział tak, też sołtys zrobił - dzwoni do komendanta [K] OSP w X.

[S]: Komendancie jest oficjalne błogosławieństwo wójta, macie przyjechać i wodę wypompować. Pompa jest nowa, na gwarancji, jak się zepsuje to pójdzie do serwisu.
[K]: ....Hmm (z niechęcią w głosie) - No, kiedy mnie teraz nie ma w X, bo pojechałem sobie sprawy pozałatwiać do Z (miejscowość oddalona o 20km od X) i wrócę wieczorem. A reszta chłopaków w robocie, itp, itd.

Sołtys wytrącony z równowagi totalnie, po godzinie straconej wisząc na telefonie (prywatnym z resztą, bo funkcja sołtysa w większości gmin jest funkcją społeczną).
Wykonał ostatnie połączenie do swojego znajomego, który posiada własną, starą jak świat pompę, ale nie przejmuje się tym, że może się zepsuć.
Gość zgodził się bez problemu, pojechał jeszcze tego samego dnia i wodę wypompował, a kasę wziął tylko za paliwo.

Wniosek - kiedy otrzymasz nowy sprzęt - broń Boże nie dotykaj bo może się zepsuć. :)

Uwaga: Historia dotyczy wyłącznie nieporadnych strażaków OSP w miejscowości X, a nie wszystkich dzielnych ochotników pracujących w Polsce.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (515)