Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Voju

Zamieszcza historie od: 23 sierpnia 2017 - 11:55
Ostatnio: 10 maja 2018 - 8:57
  • Historii na głównej: 2 z 3
  • Punktów za historie: 257
  • Komentarzy: 20
  • Punktów za komentarze: 54
 
zarchiwizowany

#79974

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trzecia i ostatnia część moich przygód w piekielnym przedsiębiorstwie (dwie poprzednie :#79739, #79826).
Nie chcę tu już pisać więcej piekielności, bo z wszystkiego można książkę zrobić, ale przypomniałem sobie jeszcze kilka sytuacji.

Na przykład M wpadł na pomysł, by każdemu pracownikowi na budowie, przymocować do kasku kamerę. Później jeden człowiek na firmie miał to wszystko przeglądać i sprawdzać czy się ludzie nie opierdzielają. Dodam, że pracowników miał kilkudziesięciu.

Miałem tydzień wolnego i to tylko dlatego, że musiałem zabiegowo usunąć odcisk na stopie, co uniemożliwiało mi chodzenie. Oczywiście siedząc w domu dostaję telefon, że muszę się pojawić na firmie i wypisać pismo dla zaprzyjaźnionej firmy. Mogłem to zrobić zdalnie z domu, bo laptopa zawsze zabierałem ale nie. Ustaliliśmy, że przyjedzie po mnie właściciel firmy dla którego miałem to pismo napisać. Przyjechał, zabrał, zrobiłem, odwiózł i jeszcze gość mi dał stówę za fatygę. Taki miły gest.

Ale dochodząc już do końca historii. W mieście gdzie znajdowała się siedziba firmy wyszedł przetarg. M zadowolony, bo robota "na podwórku" więc koszty logistyczne znikome. Startujemy, wyceniamy, ojciec M też startuje. Dzień przed złożeniem ofert o 2 w nocy oferta jeszcze nie zrobiona więc mówię znajomemu, który to wyceniał, że jadę się przespać do domu. Mówię, że będę o 5 rano, bo mieliśmy tego dnia złożyć dwie oferty. Także niecałe 3 godziny snu.

Wbijam o świcie na firmę i robię mniej ważną ofertę.
Poszła. Zostaje ta najważniejsza. Święty Grall. Pewna wygrana, bo mieliśmy info ile gmina przeznacza na wykonanie zadania więc mogliśmy dopasować się z ceną. Tak wiem, korupcja i te sprawy ale tak jest w całej Polsce.

Termin składania ofert do godz. 10.00. Godzina 9.00 kosztorysy jeszcze nie wycenione. Powoli zaczyna się stres. Godzina 9.40 chce już wszystko zapakować ale M mówi, że zmieniamy cenę. Wiedzieliśmy na ile ojciec M wycenił swoją ofertę więc daliśmy milion więcej i zaokrągliliśmy to do pełnej kwoty. Zmieniłem więc ceny i poszło.

Najniższa oferta była ojca M, nasza druga. Plan był taki, że ojciec M rezygnuje i my przejmujemy robotę za bańkę więcej.
Kasa zostaje w rodzinie. Milion więcej. Pozostaje czekać na decyzje.

To było pewnego ciepłego marcowego dnia. Standardowo zapierd... z ofertą robioną na kolanie do sąsiedniego województwa, bo robota na ponad 30 baniek to trzeba ofertę koniecznie złożyć. Zdążyliśmy, udaję się na otwarcie ofert. Podczas otwarcia dzwoni M. Wychodzę robiąc trochę szumu bo pomieszczenie małe, a chętnych było wielu. Odbieram i pytam o co kaman. W odpowiedzi dostaję pytanie, gdzie do jasnej anielki jest ksero oferty z naszego miasta.

Gdy miałem możliwość kserowałem przed zapakowaniem każdą ofertę. Gdy nie miałem takiej możliwości M potrafił wysłać mnie z firmowym kserem do jakiegoś urzędu i kserować wszystkie oferty z danego przetargu. Mówię, że tu i tu. Rozłączył się, wracam więc na salę. Dzwoni drugi raz. Znowu się przeciskam, wychodzę, odbieram i mówię, że jestem na otwarciu i nie mogę gadać. Ten na mnie z ryjem, że spierol...em i nas odwalili. Myślę sobie, że mogiła. Wrócę na bazę to gość mnie zabije. Uratowało mnie to, że byłem w sąsiednim województwie, więc pierwszy wk*rw na szczęście mnie minął.

Po otwarciu ofert Wracamy na bazę. Byłem totalnie przygaszony, wiedząc co mnie czeka na firmie. Podjąłem decyzję o odejściu. Po powrocie poprosiłem M na stronę. Powiedziałem, że już nie dam dłużej rady. Byłem kłębkiem nerwów, cały się telepałem i prawie rozpłakałem.

Dowiedziałem się też co źle zrobiłem. Mój błąd był banalny. Odwalili nas za to, że przy zmianie ceny w formularzu, zmieniłem cenę cyfrowo, słownie została stara. Wystarczyło. Zmęczenie i stres zrobiło swoje.

Powiedziałem, że idę do domu bo jestem zmęczony. Zostawiłem tylko laptopa na firmie.

Następnego dnia się nie pojawiłem w pracy, kolejnego też nie miałem zamiaru ale M z wielkim krzykiem zadzwonił, że mam przyjechać i się rozliczyć. Chciało mi się rzygać na samą myśl pojawienia się tam ale co się zaczęło trzeba skończyć. Pojechałem, przeszkoliłem znajomego, który miał przejąć po mnie obowiązki, chociaż przeszkolenie to może za dużo powiedziane. Chciałem oddać mu telefon służbowy ale powiedział, że mam sobie zostawić na ewentualne konsultacje.
Zadzwonił raz żebym przyjechał pomóc. Przyjechałem, niewiele pomogłem, wróciłem.

Fakt, że M po pewnym czasie oddał mi zaległe pieniądze ale oprócz pierwszej wypłaty nigdy nie zapłacił mi całości pensji. Zawsze na raty.

Jakiś czas po odejściu wybrałem się do miasta gdzie pracowałem i na rynku spotkałem wszystkich inżynierów pracujących u M. Zapytałem co tu robią w godzinach pracy, a oni na to, że strajkują. Ładnie:)

Nadgodziny trochę odbiłem sobie na telefonie służbowym.
Po pierwszym miesiącu pracy zacząłem go używać do celów prywatnych. Odszedłem w marcu, a telefonu używałem do sierpnia, gdy wyłączyli mi numer. Sam telefon (stary model Nokii) mam do dzisiaj.

Podsumowując wszystko. Gość mnie zniszczył psychicznie. Zastraszał, krzyczał, szantażował. Gdy się budziłem rano, kombinowałem co zrobić, by nie iść do pracy. Traktował swoich pracowników jak narzędzia, nie liczył się z nikim. Do dziś odrzuca mnie na podjęcie pracy u jakiegoś prywaciarza.

Po pracy u M zatrudniłem się na budowę do innego debila ale kiedy przestał płacić to go olałem lecz spotęgowało to tylko moją niechęć do prywatnych przedsiębiorców.

Kilka lat później M przestał się wywiązywać z umów, płacił ogromne kary i upadł. Jego rodzeństwo również. Ojciec tej wspaniałej trójki chciał chyba ratować sytuację i nie tyle upadł ale przeniósł się do stolicy i chyba coś tam działa. Matka M zamknęła hurtownię, został jej tylko market spożywczy.

Ogromna ilość sprzętu została sprzedana, ludzie zwolnieni, plac zamknięty. Tak skończył się piękny sen człowieka, który chciał być kimś więcej niż mógł.

Mogę wam dać tylko radę na koniec. Uniknijcie mojej sytuacji, nie popełnijcie moich błędów. Nie przystępujcie do pracy nie znając warunków, a gdy tylko poczujecie, że coś jest nie tak, odejdźcie. Kieruję to właśnie do młodych, zaczynających przygody na rynku pracy. Dzięki, że wytrzymaliście ze mną i powodzenia.

PS. Nie wiem dlaczego tak rozbija mi tekst. Poprawiam jak mogę i dalej to samo.

przedsiębiorstwo budowlane część ostatnia

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 18 (104)

#79826

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając komentarze do mojej historii #79739, chciałem zwrócić uwagę na piekielności pewnego pracodawcy. Zamiast tego ludzie wypominają mi, czasem w dosyć mocnych słowach, że przez takich jak ja istnieją tacy piekielni pracodawcy, bo tacy jak ja pozwalają sobą pomiatać. Młody byłem, głupi, nie zrobię już tak nigdy więcej, zostawmy to.

Kontynuując.

Po uspokojeniu emocji związanych z pierwszą wypłatą, pomyślałem, że będzie lepiej i jakoś się ułoży. Pracowałem więc sobie dalej, spokojnie bez stresu. Jakoś tak w trzecim miesiącu zwolnił się jeden z moich współpracowników. Nie pamiętam w sumie, o co dokładnie poszło, ale było dosyć burzliwie.

Niedługi czas później odszedł kolejny. Zrobiło się dosyć nieciekawie, gdyż zostało nas dwie osoby do wyceny kosztorysów plus Kazik, który miał inny zakres obowiązków.

W międzyczasie zatrudnił się nowy inżynier i trochę nam pomagał, lecz szybko został wysłany na budowę. Po jakimś czasie Kazik powiedział M, że chce iść na budowę zdobywać doświadczenie, bo uprawnienia, bo latka lecą i M się zgodził.

Zostałem więc tylko ja i jego żona Magda (nie wspomniałem wcześniej, że jednym z moich współpracowników była jego żona, a to też jest ważne dla historii). Magda przejęła obowiązki Kazika, ja wyceniałem. Lecz Kazik znalazł sobie lepszą pracę w dużym mieście i siłą rzeczy wyjechał z żoną. Zostałem sam.

Tutaj się zaczynają wszystkie najgorsze piekielności, jakie spotkały mnie w tej firmie. Zostałem przed odejściem Kazika przeszkolony i dawaj na głęboką wodę. Jednak zacząłem od najważniejszego.

Wincyj obowionzków, wincyj piniendzy.

Idę do M i mówię, że skoro robię teraz więcej i to bardziej odpowiedzialnych rzeczy (przygotowanie formularzy ofertowych, mój drobny błąd mógł być podstawą do odrzucenia oferty, o czym też będzie później), chcę podwyżkę.

Dostałem 500 pln więcej. Po pół roku.

Przy okazji zacząłem dopytywać o umowę. M mówi, że spoko, ale może załatwi mi staż, to dostanę trochę od państwa, resztę dopłaci mi z własnych.
Sknera pierdzielony. Wnioski o staż poszły, ale nie wyszło. Umowy też nie ma. Po kilku miesiącach dał mi jeszcze 300 podwyżki.

Skoro robię więcej, więc i czasu na to potrzebuję więcej. 10 godzin pracy? Zapomnij pan. Zrobiło się minimum 12.

Gdyby nie pracownicy rodzeństwa M, którzy wiele mi pomogli w ogarnięciu papierów, siedziałbym pewnie na firmie bez przerwy. Czasami nie opłacało mi się jechać do domu na jakikolwiek sen, więc albo kimałem przy kompie, albo na kanapie firmowej. M zresztą mieszkał praktycznie w firmie, więc ja też mogłem.

Mimo że przyszła zima i inżynierowie zjechali z budów do biura wyceniać kosztorysy, nie miałem czasu podrapać się po zadzie. A propos zimy.

Budynek ogrzewany był przy pomocy pieca. Gdy ktoś nie napalił, było zimno, a że po południu i nocami nie bardzo miał kto palić, pozostawało siedzenie w kurtkach i farelki. Wielokrotnie po weekendzie na studiach M dzwonił do mnie w niedzielę, żebym przyjechał wieczorem na firmę, bo coś tam trzeba wysłać do północy, bo o północy termin mija, albo zrobić całą ofertę, bo nie łaska mnie było o tym poinformować parę dni wcześniej, a termin składania mija w poniedziałek o 10 rano.

Raz składałem do kupy ofertę na kolanach w samochodzie, bo się nie wyrobiliśmy na firmie, a czas operacyjny znikomy. Zdążyliśmy, ale i tak nas uwalili przez błąd kolegi wyceniającego.

W przetargach nie odnosiliśmy sukcesów więc rosło niezadowolenie, bo nie będzie co robić na wiosnę. M wyrażał to w dosyć agresywny sposób. Darcie japy na wszystkich to już była codzienność. Jednego ze swoich kierowników (chłopa dwa razy starszego od niego) maltretował psychicznie dobre 10 minut, napierdzielając przy tym pięścią w tę niewielką ściankę gipsową oddzielającą stanowiska pracowników. Napierdzielał, aż się przebił. W końcu po interwencji jego ojca, żony i innych pracowników, którym nie dawał pracować, uspokoił się.

Jako że inżynierowie wyceniali czasami kilka przetargów na raz, po porannej kawce, fajce i klocku (standardowy zestaw poranny dla wielu) ruszałem na obchód, pytając, jak idą postępy, co im trzeba, kiedy skończą. Zawsze wtedy M coś chciał ode mnie, a mnie oczywiście nie było na stanowisku, więc zaraz krzyk.

Na każdą godzinę pracy przy kompie przysługuje kilka minut przerwy, więc wykorzystywałem to na fajkę i ewentualnie siku. Jak wyżej, M zawsze wtedy coś chciał. W końcu po zjebie nabazgrolił coś na czystej kartce, rzucił mi to przed nos i kazał pisać, o której odchodzę od stanowiska, po co i kiedy wracam. Miał mnie z tego rozliczać, finansowo. Olałem to. Dodam, że przerwy jako takiej nie miałem.

Raz coś mu się ubzdurało i pozabierał takie maty korkowe, które mieliśmy nad stanowiskami, bo tak. Przydatna rzecz, bo miałem wszystko przed oczami, terminy, daty, różne informacje i nie musiałem nigdzie grzebać. Odzyskałem tę matę na szczęście.

Innym pomysłem mojego szefa było to, bym na każdej stronie, którą wyprodukuję musiał się podpisać. Na każdej. Oferta ma 200 stron? 200 podpisów. Pewnie po to, by w razie błędu pociągnąć mnie do odpowiedzialności. Tyle że nie miałem umowy, więc nic mi nie mógł zrobić.

M miał takiego "dyrektora", kumpla ze studiów, z którym zostali wyrzuceni. Gość z wyglądu jak goryl. Nie wiadomo było, czy jak do ciebie mówi, to żartuje, opiernicza, czy prowadzi normalną rozmowę. Zachowywał się, jakby albo ćpał, albo pił kawę co 10 minut, albo jedno i drugie. Czepiał się wszystkiego i nikt go nie lubił, ale starałem się go olewać.

Atmosfera się zagęszczała, pracownicy odchodzili jeden po drugim, M miał coraz więcej kar za niewywiązywanie się z terminów, siostra M wpierdzielała się w naszą firmę z brudnymi buciorami i nas ustawiała (dziewczyna bez pojęcia o budownictwie).

Nie wytrzymałem w końcu i ja. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie, co spowodowało nie tyle stratę 8-cyfrowej kwoty przez M, co stratę możliwości na zarobienie tych pieniędzy.

Kulisy mojego odejścia jednak zostawię na później, ponieważ wyszła już niezła powieść.

przedsiębiorstwo budowlane część dalsza

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (198)

#79739

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając od niedawna Piekielnych trafiam na wiele historii związanych z różnymi pracodawcami i różnymi firmami. Naszło mnie więc, by opisać moje zmagania z pewnym prywatnym przedsiębiorcą.

Otóż lat temu 6 z lekkim nakładem, po zakończonym stażu w pewnym urzędzie, musiałem znaleźć nową pracę. Dodam, że mieszkam w bardzo małym mieście, niedaleko małego miasta, więc o pracę w okolicy trudno. Nie bardzo chciałem wyjeżdżać dalej gdyż zacząłem wtedy studia zaoczne i perspektywa opłacania czesnego, mieszkania, rachunków i wyżywienia z niewielkiej pensji mnie nie urządzała, a u mamusi na garnuszku przynajmniej na czas studiów mogę pomieszkać. Więc pozostaje szukać pracy w okolicy. Dodam, że byłem już technikiem budownictwa. Nie za bardzo mi szło w poszukiwaniach, więc moja matula postanowiła mi pomóc.

Jako, że z racji wykonywania swojej pracy ma jakieś znajomości (kasjerka w banku), zapytała właściciela pewnego przedsiębiorstwa budowlanego czy mnie nie zatrudni. Właściciel (na potrzeby historii będę go nazywał M) na to, że nie ma problemu, niech dzwoni się umówić na rozmowę. By dobrze oddać całość, M miał swoją siedzibę w małym mieście w budynku, gdzie swoją siedzibę miał jego ojciec (firma spora z pewną renomą), brat i siostra (pod szyldem ojca, lecz wykonujące wszystko na własną rękę), oraz matka M z hurtownią materiałów budowlanych (jednak te informacje przydadzą się później).

U ojca M dłuższy czas pracował już mój ojciec, a i mnie się zdarzyło tam dorabiać w wakacje na budowach. Jednak nie było opcji zatrudnić się u ojca M (większe możliwości rozwoju).
Po umówieniu się na rozmowę z M, stawiłem się w siedzibie (w piątek wieczorem). Pierwsze pytanie: "Czy jesteś odporny na stres?" Mówię, że nie wiem. Nie byłem, jak się później okazało. Chwila rozmowy i jestem zatrudniony. Jeszcze parę śmieszków M do swoich pracowników tam obecnych, że i tak wszyscy ode mnie odejdziecie (prorocze słowa).

Zaczynam w poniedziałek. Jeszcze nie wiadomo czy na budowie czy w biurze, nie wiadomo na jakich warunkach. Nic to. Nazajutrz dnia następnego czyli w sobotę, M dzwoni i mówi: "Słuchaj Voju, w mieście oddalonym o milion kilometrów mam budowę i potrzebuję żebyś tam był przez miesiąc i otwierał tylko drzwi i zamykał podwykonawcom.", Mówię, że ni ch*ja bo mam studia i zjazdy na weekendach. On na to, że spoko, zapomniał o studiach, przyjdź w poniedziałek.

Nieźle się zaczyna. Na własny koszt miałem jechać na miesiąc w delegację bez słowa wyjaśnienia o co chodzi. W poniedziałek stawiam się na firmie, zostaje skierowany do Kazika. Tyle mi wiadomo. Dostałem miejsce przy takiej ladzie jak w korpo (na dużej sali, kilka ścianek na 1,6 m wysokości, po obu stronach długie lady), krzesło, laptopa i telefon służbowy.

Przyszedł Kazik. Wyjaśnił, że będę wyceniał kosztorysy ofert przetargowych, razem z trójką ludzi, a on sam jest nieoficjalnie, kierownikiem nieoficjalnego działu ofertowego w tej firmie. Dla niewtajemniczonych, taki dział zbiera dokumentacje przetargowe z różnych instytucji (państwowych lub prywatnych), wycenia kosztorysy i składa ofertę do tychże instytucji. Jeżeli oferta spełni wymagania, zostaje wybrana do realizacji inwestycji. Nie wiem jak teraz ale wtedy podstawowym kryterium przy wyborze była najniższa cena. Powodowało to różne sytuacje. Najniższej klasy materiały użyte do budowy, szybki czas wykonania z pominięciem technologii, a później wychodzą jaja. Nieważne. Taka ustawa.

Pierwszy miesiąc to nauka oprogramowania kosztorysującego, wysyłanie zapytań o ceny do firm, setki telefonów, praca 10 h dziennie. Podobało mi się to. W sumie jedyna piekielność to gdy musiałem zostać całą dobę, bo termin składania ofert kurczył się jak jajka w lodowatej wodzie, a kosztorysy niewycenione. W ramach rekompensaty następny dzień wolny. Spoko. Kazik jako kierownik, był w porządku, inżynierowie pracujący u M też. Ogólnie atmosfera na plus. M czasami pokrzyczał na kogoś, ale nic poza tym.

W końcu przyszedł czas zapłaty. Dopiero wtedy się dowiedziałem za ile pracuję. M wziął mnie do stoliczka i płaci, 100, 200, 300,..., 1000. Tak. Dostałem tysiąc złotych za 10-godzinne zmiany przez cały miesiąc pracy. Nie opierdzielania się. Uczciwej pracy. Oczywiście na czarno. Jakby ktoś mi w mordę dał. Na stażu zarabiałem 800 zł, ale tam pracowałem 8 godzin dziennie i nie robiłem praktycznie nic konstruktywnego. Takie przynieś, podaj, pozamiataj. Noż kutwa.

Wróciłem do domu i rzuciłem te pieniądze na stół przed ojcem i powiedziałem co myślę o tej firmie. Był to jednak dopiero początek "wspaniałej" przygody w tym zacnym przedsiębiorstwie ponieważ potrzebowałem pieniędzy (jakichkolwiek).

Jeśli chcecie, będzie część dalsza z rozbijaniem ścianek działowych pięścią, pracą po 20 godzin dziennie, prawą ręką M tzw. "dyrektorze" z jakąś formą ADHD, kontrolowaniem wychodzenia na siku, prawie popadnięciem w depresję i wiele, wiele, więcej.

PS. Wszystko było na gębę załatwione. Nie pytałem o zarobki, być może dlatego, iż myślałem, że to oczywiste i ta minimalna mi się należy. Nie pamiętam w sumie czemu nie dowiedziałem się ile będę zarabiać. Zganiam to dziś na moją głupotę młodzieńczą. Starzy pracownicy mówili, że 1500 powinienem dostać, bo każdy nowy tyle miał. Byli zdziwieni jak im powiedziałem ile dostałem. M pewnie chciał mnie sprawdzić. Zresztą nie miałem tytułu co najmniej inżyniera, tylko technika, a to też swoje daje. Dlaczego więc po miesiącu nie odszedłem? Ponieważ liczyłem, że zrobię w tej firmie uprawnienia budowlane.

przedsiębiorstwo budowlane

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (176)

1