Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Zenea

Zamieszcza historie od: 24 lipca 2014 - 7:35
Ostatnio: 17 kwietnia 2022 - 14:44
  • Historii na głównej: 2 z 6
  • Punktów za historie: 1467
  • Komentarzy: 18
  • Punktów za komentarze: 89
 
zarchiwizowany

#65663

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Demencja Starcza. Piekielność sama w sobie. Dla osoby nią dotkniętej i dla otoczenia.
Człowiek jest dalej pozornie zdrowy. Rodzina nic nie zauważa, aż zmiany są już tak wyraźne i trudne do kontrolowania, że z dawnej wspaniałe (lub mniej wspaniałej) osobowości zostaje tylko kłębek dziwactw.
Sprzątałam raz w tygodniu u pewnej Starszej Kobiety. Początkowo nie było problemów. Posprzątanie zajmowało jakieś dwie, trzy godziny, bo mieszkanko małe, potem jakaś kawa i ciastka i opowieści "jak to poznała męża i kiedyś to się pisało listy". Po jakimś czasie sprzątanie lodówki polegało głównie na wyrzucaniu zapleśniałych i przeterminowanych produktów. Jogurty i sery były jeszcze zrozumiałe, ale konserwy przeterminowane o rok albo i dłużej musiały być chowane w jakiejś szafce i wyciągane jak już się przeterminują. Starsza Pani zaś stwierdziła, że mam ich nie wyrzucać, poza tym mam:
-Nie myć podłogi bo robi się ona śliska. Dowodem jest to, że się przewróciła trzy dni po moim sprzątaniu.
-Absolutnie nie używać odkurzacza, bo jej lekarz zabronił.
-Wyjść za mąż. I nie chudnąć, nawet jeśli robię to dla zdrowia a nie kaprysu i dążenia do ideału modelek. Bo facet nie pies, nie leci na kości itp.
-Powinnam też pić kawę, bo herbata jest niezdrowa.
O wszystkim opowiadałam córce starszej Pani, która mnie zatrudniła. Ona powiedziała, że mam sprzątać dalej tak jak sprzątałam, "nie przejmować się mamą, bo ona tak ostatnio ma".
W końcu nagromadziło się tego więcej. Na przykład: zmywarka po 15 minutach powinna być wyłączona, bo przecież już wszystko jest umyte. A zmywarka nawet nie zdążyła dobrze zmoczyć naczyń.
W końcu odwiedziła lekarza, który zapisał jej leki. Różne i na wszystko
Przyszedł czas wakacji. Córka starszej pani wyjeżdżała razem z dziećmi, więc poleciłam jej moją koleżankę, która coś medycznego studiuje, żeby przychodziła podawać leki i wykonywać ćwiczenia. Koleżanka przychodziła codziennie, ja raz w tygodniu i nawet nie było źle- ona zagadywała starszą panią, zajmowała ją ćwiczeniami, a ja mogłam spokojnie posprzątać. Potem razem piłyśmy herbatę (nie dałyśmy się przekonać do kawy) i rozmawiałyśmy, a w zasadzie słuchałyśmy o "listach, które mąż starszej pani do niej pisał i o tym, że kiedyś pisało się te listy, a do niej to pisały nawet trzy osoby..." Tabletki wreszcie były brane, w mieszkaniu w miarę ogarnięte (bo miałam na to już tylko godzinę, a niekiedy i mniej- tyle ile udało się odwrócić starszej pani uwagę ode mnie), a starsza pani nie czuła się co prawda lepiej, ale nie było już coraz gorzej, co przy demencji jest osiągnięciem.
A teraz inna piekielność: oddział geriatryczny jest jeden na całe duże miasto. W jednym mieście jest tylko oddział geriatryczno-psychiatryczny. Lekarzy o specjalności geriatrycznej jest niewiele, a podstępna demencja jest bardzo późno wykrywana, zaś jej leczenie jest praktycznie niemożliwe, bo pacjent nie bierze leków. Nie każdego stać na specjalne zatrudnianie osób które będą to kontrolować. Nie każdy sam ma czas bo musi zarabiać, albo mieszka za daleko.

Starość

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 62 (200)
zarchiwizowany

#65659

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rodzice podrzucili do mnie psa, bo jechali do babci, która ma kota-panikarza.
A tam zaraz psa- jamnika.
Z moim kotem jamnik dogaduje się nieźle, więc o ile nie muszę mieć szczekacza dłużej niż dwa dni to problemu nie ma.
Spacery ograniczają się do krótkich wypadów wokół bloku, gdzie już w połowie trasy usiłuje przeciągnąć jamnika jeszcze kawałek na spacer, a on już biegnie do klatki(a w zasadzie ona, bo to suka jest), bo przecież wszystkie swoje sprawy już załatwiła, a ja mam na to twarde dowody w woreczku.
Pewnego pozornie pięknego poranka spotkałyśmy Starszą Panią. Starsza Pani miała na smyczy włochatą kulkę, która postanowiła bliżej się zaprzyjaźnić z moja "sznurówką".
-Ojej, o pani piesek to chyba chory jest prawda?
Starsza Pani, jak mi się wydawało, martwiła się czy czymś jej kuleczka się nie zarazi, więc zaczęłam opowiadać jak to owszem była chora, jest lekko wyłysiała z tego powodu, ale już lepiej itd itp, jak to właściciele psów ucinają sobie pogawędki.
-Nie, nie! Chodzi mi, że to takie chude biedactwo!
Patrze na jamnika. No chudy, jamniki takie właśnie powinny być. Ale ja się na psach nie znam, wiem tylko, że chorowała jakiś tydzień przed przyjazdem do mnie, na żołądek, jelita czy inne bebechy, nawet zastrzyki dostawała, może to dla wprawnego oka prawdziwego psiarza było dostrzegalne?
-Może trochę. Ale jamniki chyba tak właśnie mają wyglądać?
-NIE! Proszę pani, jamniki chcą dużo jeść i to dla nich naturalne! Jak często ją pani karmi?
-Dwa razy dziennie po szklance karmy.
-CO? To pani głodzi tego psa! Ja miałam jamnika, im trzeba CAŁY czas dosypywać jedzenia tak często muszą jeść! To jest pies za-gło-dzo-ny!
I tu odezwała się moja natura dociekliwego słuchacza. Zadałam pytanie.
-To jak pani karmiła swojego psa?
Tu dostałam listę przekąsek i przekąseczek jakie dostawał jej pies i opisy ilości karmy, które dla naszego jamnika starczały na jakiś tydzień. Podejrzewam, że nawet kot by się przy okazji wyżywił. Aż doszło do zdania które utwierdziło mnie w moich przypuszczeniach.
-Tylko to bardzo delikatna rasa. Mój (Pimpuś, Azor czy inny tam Reksio)żył tylko pięć lat, a przecież tak dobrze o niego dbałam.
-A ona ma osiem lat i mimo wszystko trzyma się nieźle.- Odpowiedziałam na ten cały wykład o "zdrowym i racjonalnym" żywieniu psów. I to jest chyba najlepsze podsumowanie.

Wyjaśnienia: jamnik chorował przez niemal dwa lata, aż okazało się, że ma alergię na drób. Zarówno łysienie jak i niedawne problemy z żołądkiem były spowodowane karmą drobiową. No i kością ze skrzydełek z KFC, którą jak się okazało, dała psu babcia.
Dawki pokarmu, jego rodzaj i czas podawania został określony przez weterynarza, ja tylko sypałam ze słoika do miski takie ilości i tyle razy ile miałam rozpisane na kartce.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (255)

#61500

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O przeprawach z lekarzami słów kilka.
W czasie liceum trafiłam do szpitala na obserwacje i badania - wizyta planowana, nic poważnego i pilnego się nie działo. Oddział endokrynologiczny, więc badania były robione o różnych porach, czasem trwały kilka dni. Po pierwszym spotkaniu z lekarzem stwierdzono - trzeba Zenee odchudzić. Przez dwa tygodnie byłam na szpitalnej diecie 750 kcal. Efekt - na wypisie waga wyższa niż przy przyjęciu. Wniosek lekarzy - Zenea podjadała.
Nie. Nie podjadałam.

Ale dieta 1000 kcal i wzmożony wysiłek (basen, siłownia, góry) wszedł na stałe do mojego życia. Nic to nie dawało, problemy z wagą zostały, a ta potrafiła się wahać w ciągu roku o 20 kg. Rodzice, znajomi, lekarze - wszyscy mówili "więcej ruchu" i "mniej jedz". To potęgowało depresję z którą żyję od podstawówki, bo przecież ćwiczę i jem niewiele i zdrowo, a nikt mi nie wierzy.

W końcu rodzice zauważyli, że jem pół tego co zjada moja młodsza siostra, a efektów żadnych. Namawiali mnie na wizyty u lekarzy, ale każdy z nich twierdził to samo- schudnąć, mniej jeść.
Aż w dalszej rodzinie odkryto chorobę hashimoto. Mama zarządziła, że wszyscy się badamy. Zdiagnozowano u mnie hashimoto, a prowadzący mnie profesor znalazł jeszcze kilka zaburzeń hormonalnych. Skierował mnie do ginekologa i kazał zmienić psychiatrę. Stwierdził, że leki antydepresyjne, które dostawałam powodują przyrost wagi, a nieleczone hashimoto sprawiało, że byłam ciągle zmęczona.

Przez sześć lat katowałam się coraz bardziej niebezpiecznymi dietami tylko dlatego, że lekarze nie zastanowili się nad tym, że gruba pacjentka z rozstępami na całym ciele nie kłamie o swoich zwyczajach żywieniowych. Nikt nawet nie pomyślał o innych problemach endokrynologicznych - przecież szpital o tym kierunku w wypisie zdiagnozował tylko otyłość. Dopiero profesor na prywatnej wizycie przejrzał wszystkie dokumenty ze szpitala i odkrył, że nawet nie zrobiono mi podstawowych badań tarczycowych, do których każdy ma prawo na NFZ, a które pomagają zdiagnozować nie tylko hashimoto, ale też inne choroby.

lekarze

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 503 (583)
zarchiwizowany

#61503

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam dysleksję.
W podstawówce myliłam "b" z "d" potrafiłam robić błędy nawet jak przepisywałam z tablicy. Zostałam skierowana do poradni gdzie po serii testów, zarówno psychologicznych jak i tych z ortografii, dostałam zaświadczenie, że jestem "dys". Korzystałam z przywilejów dysortografii, pisałam na sprawdzianach "D" przed nazwiskiem, żeby nie obniżano mi oceny z powodu błędów, chodziłam do pani pedagog dwa razy w miesiącu na ćwiczenia, każdy błąd który popełniałam przepisywałam do zeszytu już poprawiony i pisałam do znudzenia poprawną wersję.
A potem trafiłam do gimnazjum. Znów wizyta w poradni, tym razem innej, gdzie posadzono mnie przed panią psycholog, która spojrzała, że mam zeszyty i stwierdziła: dysortografia. No dobrze, mogła to być tylko formalność, w końcu nie o stwierdzenie dysortografii,a o przedłużenie zaświadczenia tu chodzi.
Piekielność zaczyna się w gimnazjum, kiedy gimnazjalna pedagog stwierdziła "Zenea, a po co będziesz tyle pisać? Zrób tylko te ćwiczenia które ja daje i będzie dobrze". To robiłam jedną wykreślankę miesięcznie, niektóre się nawet powtarzały.
Ale to jeszcze można zrozumieć. Kobieta miała dużo na głowie, zajmowała się przecież kilkoma szkołami a w mojej była rzadko. Po co było organizować zajęcia dla jednej chętnej osoby.
Tylko, że większość klasy miała jakieś "dys-cośtam" stwierdzone przez panią w drugiej poradni. Wizyta nawet tych nie mających jeszcze nic stwierdzonego wyglądała podobnie do mojej. Zaleconych ćwiczeń- żadnych.

Kiedyś zaburzenia dyslekcyje były uważane za niedbalstwo i lenistwo. Później je diagnozowano i leczono. A teraz jest to tylko usprawiedliwienie dla nieznajomości zasad ortografii.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (28)
zarchiwizowany

#61414

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o tym jak trafił mnie szlak. I szlag również.
Lubie chodzić po górach, jednak robię to dość powoli- marna kondycja mimo godzin spędzonych na szlaku i na siłowni, tusza też nie taka jak być powinna, a już na pewno nie taka jak bym chciała. Dlatego każde miejsce, które może służyć jako potencjalny punkt postojowy jest skrzętnie wykorzystywane.
I siedzę sobie pod tabliczką głoszącą wszystkim zainteresowanym, że ta góra to Sałasz, za plecami mam wysoką splątaną trawę, przed sobą szlak. Zastanawiam się czy jagody, które przed chwilą zjadłam miały w sobie jakąś nieprzyjemną niespodziankę. Moje rozważania nad bogactwem życia wewnętrznego i kontemplację przyrody przerywa stuk. No, w lesie się zdarza, że coś stuka. Dzięcioły i te no... jakieś inne zwierzęta też pewnie stukają.
Ale to byli "cywilizowani" ludzie, idący od strony trawy i rzucający kamieniami w tabliczkę. Która już po drugim trafieniu oderwała się i uderzyła we mnie, na szczęście tylko w rękę. Wstałam, zobaczyłam jak trzech turystów-strzelców wyborowych szuka kolejnego celu, krzyknęłam im tylko, że jestem neutralna jak Szwajcaria, tabliczkę umocowałam na słupie i poszłam dalej. Cóż, trzeba przyznać, że we mnie już nie rzucali, ale i tak dalej nie mogę zrozumieć dlaczego musieli coś niszczyć. Góry, śpiew ptaków, tuptanie jeży i jagody to za mało bodźców i emocji?

góry

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (29)

#61080

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odbieram telefon, numer nieznany, ale nie zastrzeżony.
-Jaśka? Słyszysz? JAŚKA!
Nijak Jaśka się nie nazywam, więc odpowiadam, że to pomyłka. Ale nie, dzwoniąca kobieta, sądząc po głosie starsza wiekiem, uznaje, że mam problemy z tożsamością swoją i swojej rodziny, ponieważ Jaśka to moja babcia i ja nie pozwalam jej rozmawiać ze znajomymi. Wyrodna wnuczka. Grzecznie wyjaśniam, że żadna babcia ani prababcia tak się nie nazywa i że to z całą pewnością pomyłka. Kobieta rozłączyła się.
Nic, normalna pomyłka, zdarza się. Prawda?

Prawda. Ale nie co tydzień przez miesiąc z żądaniem, żeby ‘Dać do telefonu babci’. W końcu już nawet nie tłumaczyłam tylko się rozłączałam, ale wtedy telefon dzwonił bez przerwy.
Skończyło się dopiero gdy zirytowana ciągłym brzęczeniem telefonu odebrałam go ze słowami:
- Tu wilk. Babcia zjedzona.
Godzina irytacji dobrze wpływa na kreatywność, a mnie już nie męczyły więcej takie telefony.

telefoniczna pomyłka

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 518 (560)

1