Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

galazka

Zamieszcza historie od: 15 września 2011 - 23:36
Ostatnio: 24 listopada 2016 - 7:54
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 3624
  • Komentarzy: 42
  • Punktów za komentarze: 202
 

#63161

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zanim przejdę do historii właściwej, potrzeba tu niewielkiego preludium.
Mój mąż jest ode mnie niecałe dziesięć lat starszy i znacznie wyższy. Broda i okulary w dość nietypowych oprawkach dodają mu jeszcze powagi. Z kolei ze mną czas obchodzi się wyjątkowo łaskawie i chociaż już dawno skończyłam osiemnaście lat, wciąż wyglądam bardzo młodo. Do tego jestem niska i drobna.

Wybraliśmy się kiedyś do galerii handlowej. Co ważne, było to wczesne popołudnie w środku tygodnia. W jednym z butików zachwyciłam się sukienką, która do tanich nie należała. Droczyliśmy się trochę, mój wybranek powywracał oczami, ale w końcu westchnął i kupił. To znaczy: chciał kupić. Ucieszona, rzuciłam się mu na szyję i pocałowałam, równocześnie dziękując. Nagle do sceny z życia małżeńskiego wtrąciła się trzecia postać dramatu - ekspedientka zaczęła na nas krzyczeć:
- Niczego ci nie sprzedam, zboczeńcu! Obrączka na palcu, a prowadza się z małolatami! A ty, gówniaro, powinnaś być teraz w szkole, a nie naciągasz starszych facetów! Jak to było? Jak kupisz mi jeansy, zrobię ci loda?

I tak oto zostałam galerianką własnego męża. Pani zauważyła obrączkę tylko u niego i sobie jedynie znanymi ścieżkami doszła do wielce ciekawych wniosków. Przyznam szczerze, że mnie zamurowało. Inicjatywę przejął mąż, w mało parlamentarnych słowach tłumacząc błąd kobiety. O ile zazwyczaj raczej nie jesteśmy miłośnikami takich przykrych rozwiązań, o tyle tym razem zachowanie ekspedientki przekroczyło wszelkie granice i wystosowaliśmy oficjalną skargę.

Butik

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 631 (749)

#24268

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z życia belfra akademickiego w trakcie sesji. Przypowieść ku przestrodze.

Sesja to ciężki czas również dla wykładowców. Studenci, kolekcjonując wpisy, zapominają zupełnie o elementarnych zasadach dobrego wychowania (bo naiwnie zakładam, że wciąż jako takie zasady znają i respektują). Zapominają, a potem pokutują. Tak stało się z pewną studentką, którą, skądinąd miałam za wyjątkowo sympatyczną istotę.

Pod moim gabinetem kolejka na kilkanaście osób, tak nieliczna grupa nie jest specjalnie hałaśliwa, zza drzwi słychać strzępki dialogów. Rozdaję wpisy z jednego z przedmiotów, które prowadzę. (Gwoli wtrącenia nakreślającego wyraźniej fabułę - wiem doskonale, że przedmiot ów nie jest specjalnie respektowany wśród studentów, uważany raczej za niepotrzebny, toteż nie wymagam zbyt wiele. Nie weryfikuję wiedzy kolokwium, a za główne kryterium uznaję aktywność i obecność na ćwiczeniach. Aktywność wybitną odznaczam sobie, zaś pamięć do twarzy mam wyjątkową.)

Oto wchodzi ONA. Nieświadoma piekielności bohaterki, uśmiecham się serdecznie i proszę o indeks. Zerkam w swój notatnik, nadprogramowych nieobecności brak, aktywności na zajęciach nie uświadczyłam, więc wstawiam sprawiedliwe trzy i pół. Z równie serdecznym uśmiechem ONA wychodzi z mojego gabinetu, dziękując mi i zanim zamknęły się drzwi za kolejną osobą z kolejki po wpis, doświadczam wyjątkowo soczystej wiązankę pod swoim adresem:
- J...ANA S...KA, WYSTAWIŁA MI TYLKO TRÓJĘ, Z JAKĄ ŁASKĄ, CO ZA P...D.A J...NA W D...Ę, K....WA!

Zdębiałam równie mocno, co student, który siedział już przede mną w oczekiwaniu na swój wpis. Nakazałam, by poprosił swą koleżankę o bujnym słownictwie do mnie, bo pomyliłam się przy wpisywaniu jej oceny do protokołu. Dziewczę, blade jak ściana, wróciło i struchlało, kiedy skreśliłam jej zaliczenie i powiedziałam, że może się już o nie nie starać w tym semestrze, bym choć odrobinę zasłużyła sobie na epitety, jakimi mnie obdarzyła.

Tak że, drodzy studenci, pamiętajcie: ściany mają uszy, a wykładowcy to wyjątkowo wredne i złośliwe istoty.

uczelnia

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1128 (1180)

#19248

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz o piekielnym studencie. Historia z pogranicza piekielności i humoru, choć wtedy bynajmniej nie było mi do śmiechu.

Jak już wspominałam, jestem nauczycielem akademickim. Jeden z przedmiotów, z którego prowadzę ćwiczenia jest naprawdę trudny i wymaga poświęcenia dużej uwagi i sporo czasu. Trzeba się przyłożyć i już. Większość moich studentów wie, że jestem odporna na lizusostwo i nie toleruję nieprzygotowania na zajęcia. Niestety, wśród rozgarniętych młodych ludzi znalazł się jeden ananasek. Nie twierdzę, że czynnik zewnętrzny grał tu główną rolę, ale chłopiec był przekonany o swojej zniewalającej urodzie, co zresztą dość spektakularnie manifestował. Niestety, ów przystojniak, generalnie rzecz ujmując, nie miał pojęcia o czym są moje zajęcia. Nie czytał tekstów, których znajomość była obowiązkowa, nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytania, nie rozumiał najbardziej elementarnych kwestii. Braki w wiedzy usiłował nadrabiać w alternatywny sposób, jednak raz po raz okazywałam się zimna i obojętna na słodkie, powłóczyste spojrzenia, delikatne komplementy i szarmanckie (w jego mniemaniu) gesty. Przez cały cykl roczny ćwiczeń zasadniczo nie było ciekawie, jednak dopiero końcówka semestru letniego, kończąca się egzaminem, okazała się niezwykle gorąca i iście piekielna.

Mojemu młodemu Casanovie zostały trzy nadprogramowe nieobecności na zajęciach, więc musiał on odpracować na moich konsultacjach tematy, które były omawiane na tych zajęciach. W głowie urokliwego studenta najwyraźniej zrodził się genialny plan. Postanowił uzyskać zaliczenie do egzaminu "na piękne oczy". I tu historia nabiera rumieńców...

Zjawił się mój amant. Obwiesił się złotem, wylał na siebie chyba cały flakon perfum, odprasował spodnie na kancik i nie żałował sobie wizyt w solarium. Dla oddania klimatu dodam jeszcze, że różowa koszulka była chyba z trzy rozmiary za mała i najpewniej miała podkreślać okazałe mięśnie, jednak uzyskany efekt był zgoła groteskowy. Gdy usiadł naprzeciw mnie, spojrzał spod przymkniętych zalotnie oczu... I rozbrajająco się uśmiechnął. Odpowiedziałam mu równie promiennym uśmiechem i zadałam pierwsze pytanie. Odpowiedź raczej odbiegła od tematu:

- Pani doktor musi być taka złośliwa, wszystkie piękne kobiety są złośliwe...

Byłam przygotowana na taką ripostę, zajrzałam w swój notes i odznaczyłam pierwszą czerwoną kreskę. Młodzieńcowi mina nieco zrzedła. Przyszła pora na kolejne pytanie. Odpowiedź była w podobnym tonie, więc nie pozostało mi nic innego, jak postawić drugą czerwoną kreskę i trzecie pytanie. Na czoło studenta wstąpił pot, wyglądało na to, że plan doskonały właśnie bierze w łeb. Chłopak, lekko zbity z tropu, kontynuował walkę obraną taktyką, ale zaskoczył mnie, bo wyglądało na to, że miał znikomą styczność z książką, o którą pytałam. Rzuciłam pół żartem, pół serio:

- No, wygląda na to, że tę pozycję z listy lektur pan przeleciał wzrokiem.
- Chętniej przeleciałbym kogoś innego...

No cóż, tylko i wyłącznie moja dobra wola sprawiła, że sprawa nie odbiła się echem. Nie jestem typem służbistki, ale poczułam się bardzo dotknięta, wręcz wyprowadzona z równowagi. Wytłumaczyłam desperatowi, że za takie słowa może nie tylko wylecieć ze studiów, ale również ponieść znacznie poważniejsze konsekwencje. Zaliczenia nie uzyskał, we wrześniu się już nie spotkaliśmy. Dziś tamta sytuacja bardziej mnie śmieszy niż denerwuje. Jak bardzo zdesperowanym trzeba być by rzucać takie aluzje belfrowi?

Rodzi się pytanie - o ile łatwiej byłoby włożyć minimum systematycznego wysiłku, niż poniżać się? Do dziś nie wiem, co tak naprawdę strzeliło mu do głowy, czy ów pan uznał, że fajnie będzie opowiedzieć kolegom, że przeleciał nauczycielkę czy może liczył, że naprawdę uda mu się zaliczyć i ćwiczenia, i prowadzącą za jednym zamachem.

Uczelnia wyższa

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 700 (796)

#17487

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia miała miejsce w nadmorskim mieście, a dokładniej - na plaży. Zrobiliśmy sobie z Mężem miniwakacje i postanowiliśmy solidnie wygrzać się na plaży. Jakimś pokrętnym splotem okoliczności na rzeczonej plaży spotkałam swoich studentów - aura sprzyjała letnim rozrywkom, więc kwiecie polskiej edukacji właśnie grało w siatkówkę. Przywitali mnie gromkim "dzień dobry, pani doktor!".
Warto tu nadmienić, że jestem bardzo młodą nauczycielką, więc i moje relacje z niewiele młodszymi studentami są dość serdeczne.

Po krótkiej rozmowie wróciłam do leniuchowania na ręczniku. Ze słodkiego niebytu wyrwało mnie delikatne szarpnięcie. Jakaś starowinka [S] ze skupioną miną i śmiertelną powagą zagaiła:
[S]: Przepraszam, pani doktór...
[Ja]: Ale, proszę pani, ja nie... (nie dane było mi dokończyć)
[S]: Bo ja tu mam takie wysypkie i nie wiem czym ją wywabić!
W tym momencie Mąż mój umierał już na wewnętrzną głupawkę, a owa kobieta, nieskrępowana zupełnie obecnością kilku tysięcy plażowiczów... podwinęła letnią suknię, rozkraczyła nogi i w swej całej okazałości zaczęła demonstrować mi bąble na pachwinie.
Muszę przyznać, że zdębiałam, jednak wrodzone poczucie humoru nie pozwoliło mi przepuścić takiej okazji. Interweniowałam.
[Ja]: Proszę nasmarować maślanką. Powinno pomóc.
[S]: Dziękuję stokrotnie, pani doktór!
Zadowolona kobieta odeszła pod swoją parasolkę i wróciła do lektury Faktu.

Jestem doktorem polonistyki.

plaża miejska

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 999 (1063)

1