Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

hatesmog

Zamieszcza historie od: 3 kwietnia 2016 - 17:00
Ostatnio: 19 lipca 2019 - 8:49
  • Historii na głównej: 1 z 7
  • Punktów za historie: 126
  • Komentarzy: 120
  • Punktów za komentarze: 863
 

#79067

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos ostatniej historii o rowerzystach.

Jakiś czas temu szłam sobie przez centrum miasta. Ludzi dookoła było raczej więcej niż mniej, jak to w centrum. Jeśli widzę rower, zawsze schodzę mu z drogi, bo wiem, jak na rowerze jeżdżę na przykład ja (źle) i że ominięcie kogoś nie jest dla mnie taką prostą rzeczą (i z tego powodu raczej nie jeżdżę na rowerze). Tak więc zdecydowanie nie jestem kimś, kto się właduje pod koła i będzie miał jeszcze pretensje.

W pewnym momencie szłam chodnikiem, bardzo szerokim, miał jakieś cztery metry. Przyjeżdża obok mnie dziecko na rowerze, dosyć blisko, a tuż za nim matka - z czymże praktycznie muskając mnie kierownicą. Nie powiem, zirytowałam się.

Poszłam kawałek dalej, minęło kilka minut i usiłowałam przejść przez placyk, na którym ta sama matka i dziecko robili urocze kółeczka. To nadal był w zasadzie chodnik, inni ludzie też mieli problem z przejściem dzięki ich "zabawom". No nic, weszłam, tamci wykręcają, dziecko obok mnie przejechało, matka oczywiście przejechała mi po nodze. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, odjechała, a za idiotami krzyczeć nie będę. Poszłam dalej, dziwiąc się, co to za zbieg okoliczności, a kobieta znów wykonała sztuczkę numer jeden pt "nie umiem omijać ludzi". Noż... Gdybym szła krzywo, jak mi się zdarza, pewnie bym jej wlazła pod koła i jeszcze byłoby na mnie.
Smaczku dodaje to, że dzieciak mały, kilkuletni, a jeździ na dwukołowym rowerze lepiej od niej samej.

Co to w ogóle miało znaczyć? O ile dwie pierwsze sytuacje mogły się zdarzyć komuś, kto po prostu średnio jeździ na rowerze, o tyle za trzecim razem kobieta miała jakieś trzy metry ze swojej strony na ominięcie mnie. No chyba że do tego stopnia nie umie jeździć, że delikatnie skręcić też nie umie.

Rowery

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (139)
zarchiwizowany

#79243

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na pewno większość z Was kojarzy bajkę pt Happy Free Friends (albo Happy Three Friends?). Istotne jest to, że jest ona bardzo brutalną kreskówką. Dużo krwi, flaków itp, głównymi bohaterami są zwierzątka przypominające kreską maskotki.
W mojej podstawówce zrobiła się ona wyjątkowo popularna mniej więcej w mojej czwartej klasie. Moi rodzice byli tak przerażeni tym, że ja mogę ją też oglądać (po pierwsze, ciekawe na czym - mój dostęp do internetu był monitorowany, poza tym byłam na etapie grania w gry Barbie i Zoo Tycoon 2), że pokazali mi jeden cały odcinek. Obecnie coś takiego nie zrobiłoby na mnie wrażenia, ale wtedy było to na tyle silne przeżycie, że do teraz go pamiętam. Oczywiście o tej bajce po raz pierwszy usłyszałam od nich i byłam nią przerażona i obrzydzona. Z satysfakcją stwierdzili, że w takim razie nie oglądam i nie będę oglądać tej bajki i temat został zamknięty.
Zastanawiam się, co oni mieli w głowach.

Rodzice

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (21)
zarchiwizowany

#79216

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia http://m.piekielni.pl/79211#comments przypomniała mi moją własną, z zamierzchłych czasów podstawówki, czyli sprzed siedmiu lat.
Moja szkółka była bardzo mała i do tego ultraprywatna (waldorfska, jeśli ktoś słyszał), średnio było z budynkiem, poza tym z tego, co słyszałam, za każdy budynek płaciliśmy jak za mieszkanie - a nie jak każda normalna szkoła kilkanaście czy kilkadziesiąt razy mniej. Przenosiliśmy się co chwilę, za moich sześciu lat chodziliśmy do trzech różnych budynków w różnych częściach miasta. Z powodu małej przestrzeni i małej ilości uczniów (w najmniej licznym momencie mieliśmy niecałe 20 osób), na początku obiady przywoził nam katering, chyba nawet kilka, bo co mniej więcej pół roku trafiały się kwiatki typu zupa z każdym rodzajem makaronu i ryżu, jaki był w ciągu tygodnia, czy pierogi, których nie dało się pokroić.
Przy ostatnim miejscu zdecydowano się więc na restaurację. Na początku oczywiście pięknie, duże porcje ładnie podane. Potem jakość posiłków wyraźnie spadła.
Zdarzyło się jednak raz, że w czasie naszego obiadu, ktoś zasikał deskę klozetową w damskiej łazience. Niby nic, w gastronomii się zdarza, chociaż piekielne jak najbardziej. Bardziej piekielna była jednak reakcja obsługi restauracji, która zrobiła paniom nas pilnującym awanturę (przypominam - stałemu klientowi, który wydaje tam codziennie co najmniej kilkaset złotych). Oczywiście przeprowadzono "śledztwo" - żadna z dziewczynek się nie przyznała, zresztą naprawdę nie sądzę, żeby to była któraś z nich - zwyczajnie nie ten typ dzieciaków.
Pracownicy nie wiedzieli, kto to mógł zrobić, ponieważ w restauracji było w międzyczasie drugie tyle innych gości, co nas, ale oczywiście łatwiej zwalić na dzieci, prawda?
Wydaje mi się, że nadal chodziliśmy do tej restauracji, ale krótko po tym skończyłam szkołę, a chyba rok czy dwa później szkoła znów się przeniosła, więc nie wiem, jak ostatecznie sprawa się rozwiązała. Zastanawiam się tylko, czy szef lub właściciel restauracji byłby zadowolony, że jakaś kelnerka robi awanturę klientowi.

gastronomia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -11 (27)
zarchiwizowany

#79123

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedaleko mojego domu są tory, po których jeżdżą pociągi towarowe. Nigdy nie wnikałam, co tam dokładnie przewożą, więc niestety nie wiem, ważne, że jeżdżą ok raz na godzinę, w dosyć nieregularnych odstępach.
Również niedaleko mojego domu przez te tory istnieje nielegalne przejście pod wiaduktem. Wszędzie dookoła jest to zorganizowane tak, że gdyby ktoś chciał iść legalnym przejściem, musiałby się wracać ok pół kilometra w jedną czy drugą stronę, toteż dużo ludzi tamtędy przechodzi. Z tego, co wiem, w tamtym konkretnym miejscu nic się nie stało, odkąd tu mieszkam (ok 5 lat).
Co jest jednak piekielnego w całej sytuacji? Nie to, że pociągi jeżdżą, bo do tego niestety trzeba się przyzwyczaić, ostatecznie kupiliśmy dom przy torach i to nasza wina.
Otóż ostatnio im odwaliło i zaczęli trąbić. Zawsze trąbili przy tym przejściu, ale przeważnie było to pojedyncze, kilkusekundowe trąbienie, a nie kilka długich klaksonów czy pojedynczy, ale za to ponad półminutowy, patrzyłam na zegarek. Tory znajdują się dosłownie 200 metrów od zamieszkałego osiedla - tzw "sypialni".
Już nie raz zdarzyło mi się obudzić się przez klakson pociągu o, dajmy na to, czwartej rano, podobnie moi rodzice, którzy przecież wstają do pracy. Pociągi jeżdżą od trzeciej-czwartej rano do późna w nocy i za prawie każdym razem w ten sposób trąbia.
Wiem, że to przez to przejście (tzn podejrzewam), ale może bez przesady? Widoczność jest tam około kilometra w jedną i drugą stronę, jeśli nie więcej. Łatwo się da pociąg zauważyć, a jeżeli by ktoś nie zauważył, to klakson niesie się w promieniu kilku kilometrów, więc trzymanie go przez 40 sekund mija się z celem.

Hałas pociągi

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (24)
zarchiwizowany

#78217

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miał być komentarz, ale zdałam sobie sprawę, że byłby to komentarz typu "opowiem podobną historię", więc zdecydowałam, że po prostu dodam nową.

Mam ADHD. Tak, ADHD istnieje. I nie jest to tylko kwestia braku wychowania - chociaż to baardzo istotna kwestia.

Jako dziecko byłam bardzo niegrzeczna. Muszę przyznać, że nie byłam najlepiej wychowana (rodzice sobie ze mną nie radzili bo byłam "trudnym" dzieciem - chyba każde dziecko z problemem alkoholowym u ojca będzie "trudnym" dzieckiem), ale moje zachowanie, że tak powiem, wykraczało poza takie "normalne" niegrzeczne zachowanie. Na zajęcia ruchowych, nie wchodźmy w szczegóły, wymagających jednak skupienia i spokoju, nauczycielka musiała mnie trzymać. Standardem było to, że po 10 sekundach (albo i wcześniej) siedzenia wstałam i zaczynałam biegać.
Nie chciałam być niegrzeczna. Mimo że nie miałam żadnego szacunku do nauczycieli, naprawdę chciałam być grzeczna i zbierać pochwały, i tak dalej. Tylko kiedy grzeczne dziecko = dziecko, którego nie widać, a dla mnie wyczynem było wysiedzenie na krześle minuty, to cóż... Nie było taryfy ulgowej, bo kto by mi taką dał bez diagnozy? A powiem, że by się przydała. Chociaż odrobinkę. Zasady byłyby te same, kary też, ale jakaś pochwała, kiedy udało mi się skupić na temacie i wysiedzieć jednak całą lekcję... Ech, marzenia.

Później było lepiej. Powiedzmy, że zostałam stłamszona, to najlepsze słowo. Po prostu przygnieciona do ziemi. Ruszać się za bardzo nie ruszałam, bo z zajęć mnie wywalano za bycie niegrzeczną (zanim zdążyłam się wybiegać), a wf to była jakaś kpina. Więc poszło w brak koncentracji. Na lekcjach byłam prymuską (chwała Bogu), więc jeszcze jakoś szło, ale zapominałam o wszystkim. Byłam strasznie roztrzepana, wchodziłam w ściany (problemy z błędnikiem), gubiłam rzeczy.
W gimnazjum za to doszły problemy z rówieśnikami, nie zostałam zaakceptowana w klasie (wręcz przeciwnie), pojawiło się co? Przyjaciółka wszystkich chorych na ADHD (a na pewno dużej części) depresja. I zaburzenia odżywiania, które poskutkowały gwałtownym tyciem. Nadal się nie ruszałam, na WFie byłam coraz większą pokraką, bo reszta jakoś się podszkalała, a ja coraz bardziej się wstydziłam swojego ciała. Zresztą, wf to też była porażka, ale to już inna sprawa.
Coraz bardziej "gasłam", mówiąc górnolotnie. Byłam coraz bardziej pasywna. Epizod depresyjny za epizodem, jaśniejsze przebłyski (głównie związane z nauką) i znowu depresja.
Potem liceum ambitniejsze, pojawiły się słabsze oceny, spadła motywacja, najgorszy jak do tej pory nawrót depresji w pierwszej klasie w zimie, kilka pomniejszych w międzyczasie.
Zaczęłam ćwiczyć kilka różnych dyscyplin sportowych, odkryłam, że kiedy się wybiegam, czuję się trochę lepiej. Kolejne nawroty depresji, spowodowane absurdalnie silnym stresem w szkole, w tym najbardziej znamienny w zimie drugiej klasy - kiedy miałam tyle nieusprawiedliwionych nieobecności, że mogłam zostać wywalona ze szkoły. Sprawa otarła się o szkolnego psychologa i rodziców. Powiedziałam o depresji, że się źle czuję itd. I co? I gówno. Rodzice usprawiedliwili mi wszystko i dali karę na komputer. W zasadzie głównie oni są w tej historii piekielni.
W tym roku problemów nie było, bo miałam już skończone 18 lat i mogłam sobie usprawiedliwiać sama, poza tym w tym roku było dużo lepiej - ćwiczę jogę, poszłam w rozwój osobisty (nawet jeśli czasem nienajlepszej jakości, pomógł).
Problem pojawił się później, kiedy miałam problem ze zdaniem matematyki i teraz matura. Nie chodzi o samą matematykę, ale spowodowało to wszystko taki stres, że zaczęłam mieć zaniki pamięci. Gorzej, wrócił w zasadzie stan z gimnazjum, jeśli chodzi o ADHD. Nie gubię za bardzo rzeczy, ale za to znów zapominam o wszystkim. Od urodzin chłopaka do tego, co chciałam zrobić, zanim usiadłam na łóżku. Wszystko muszę sobie zapisywać. I jest to niestety również konsekwencja ADHD, mianowicie niemożność koncentracji.

Niedawno dowiedziałam się od matki, że tego wszystkiego można było uniknąć. Jak? Po prostu - biorąc odpowiednie leki. Była taka możliwość, bo diagnoza została pozostawiona, kiedy miałam może siedem lat. Ale moja matula "nie chciała mnie faszerować lekami". Może słusznie, ale na pewno nie w obliczu tylu konsekwencji, moim zdaniem.


EDIT: Tak, wybieram się do psychiatry i neurologa, jak tylko skończą się matury.

Rodzina ADHD szkoła nauczyciele choroba psychiczna

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (24)
zarchiwizowany

#77633

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witajcie :)

Słowem wstępu: Jestem w klasie maturalnej i, jak to w tym wieku, nie bardzo umiem jeszcze nie wkurzać się na system edukacji, nauczycieli i szkołę.

I jeszcze kawałek wstępu, dla tych, którzy nie orientują się w obecnym systemie. Liceum trzyletnie podzielone jest na rok kontynuowania wszystkich przedmiotów z gimnazjum (czyt. robienia bzdur) plus wsadzone są wszystkie przedmioty, których w ogóle się nie rozszerza - EDB (dawniej PO) i Podstawy Przedsiębiorczości. Od drugiej klasy zaczyna się rozszerzenie. Dla przykładu klasa biol-chem ma kilka godzin chemii i biologii w tygodniu, matematykę i polski - to do matury. Oczywiście zostają języki, godzina wychowawcza i WF. Matma i polski są z oczywistych względów (obowiązkowe na maturze) dla wszystkich klas + przedmioty rozszerzone według profilu (dodatkowo fizyka i informatyka dla mat-fiz-inf, wos i historia na pol-his-wos itd.). Do tego dochodzą "przedmioty uzupełniające", bo mamy za mało godzin, czyli przyroda dla humanów (nierozszerzających żadnego przedmiotu z biologii, chemii, geografii i fizyki), historia i społeczeństwo (historio-wos) dla reszty. W pierwszym roku nauki WSZYSTKIE przedmioty realizowane są w dosyć małym wymiarze godzin, kończymy materiał z gimnazjum. W drugiej klasie odpada około 50% przedmiotów, jeśli nie więcej. Mam nadzieję, że nie zamotałam za bardzo i da się z tego coś zrozumieć.

Myślę, że w każdym większym mieście znajduje się coś na kształt "szkoły elytarnej" (bądź szkół). Miejsce, gdzie próbuje się dostać dziesięć razy więcej osób, niż jest w stanie, świezi (świeży?) uczniowie wyżej mają nos niż brwi i po całym mieście krążą legendy. Głupia, ambitna byłam, poszłam do takiej szkoły.

Chyba wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek styczność z jakąkolwiek szkołą wiedzą, że im "gorsza" szkoła (w zasadzie im gorsi uczniowie), tym lepsi nauczyciele, bo przeciętni i słabi po prostu się nie utrzymają. Niestety, ta zasada działa też w drugą stronę - im lepsi uczniowie, tym gorsi nauczyciele przejdą bez echa. Pozwolę sobie trochę dokładniej przyjrzeć się kilku z nich, ale zanim to zrobię, dodam jeszcze jedną, dość dużą piekielność, o której dosyć często się mówi: w wieku 16 lat wybieramy szkołę i profil. I może wcześniej nie było to aż takim problemem (mój cztery lata starszy chłopak uczył się przedmiotów, których nie rozszerzał, przez całe liceum), tak teraz już jest. Wyobraźcie sobie, że połowie drugiej klasy chcecie się przenieść na zupełnie inny profil, bo ten nie pasuje. Można? A gdzie tam, nadrabiasz półtorej roku rozszerzenia, bo kto by tam się przejmował, że pierwsza klasa liceum jest na dokończenie programu podstawowego - głupie czy nie głupie - nieważne, i tak się do tego nikt nie stosuje. Dzięki temu nie mogłam się przenieść po pół roku (sic!) szkoły do trochę bardziej zaawansowanej klasy z matematyki, bo bym nie dała rady z nadrabianiem, tak polecieli do przodu. A ja też jestem w mat-fizie i też dużo szybciej szliśmy.

A teraz do nauczycieli:

Matematyczka. Ukochana, chwalona przez nadambitnych uczniów, tere-fere. Oczywiście, opinia - "ostra, ale nauczy do matury".
No chyba tylko dzięki temu, że JA chcę tę maturę zdać.
Lekcje w tym momencie polegają głównie na powtórzeniu materiału, który skończył się jakoś w październiku może. To nie jest, oczywiście, nic dziwnego ani zdrożnego, program chyba przewiduje właśnie powtórki. Tylko że "powtarzanie" to robienie zadań nierzadko w ogóle niematuralnych ("maturki" piszemy sobie tylko co tydzień w ramach sprawdzianu - oczywiście bez przerobienia choćby jednego czy dwóch zadań na tablicy, zgodnie z kluczem. Można sprawdzić sobie klucz, tylko po co chodzić do szkoły?), które jedna osoba robi na tablicy, a reszta klasy czeka w stresie, czy nie zostanie wywołana do następnego. To może brzmieć śmieszne, "jak cię to stresuje, to jak ty pójdziesz do pracy", ale wyobraźcie sobie, że za najmniejszy błąd możesz dostać 1 (w klasie maturalnej przy średniej 1,6 nie jest aż tak przyjemnie), już nie mówiąc o tym, że rozwiązanie musi być dokładnie w tej kolejności, jak ona wymaga. I nie chodzi tu o to, żeby pisać czytelnie, oznaczać numerami kroki, czy pisać po kolei, jak rozwiązujemy. Nie. Tu chodzi o totalne pierdoły, np skrócić ułamek od razu, w pamięci, czy najpierw rozpisać i dopiero skrócić. Najgorsze jest to, że jednego dnia skrócenie ułamka jest złe (nie policzysz w pamięci? powinieneś zostać spalony na stosie), a następnego już NALEŻY to zrobić. Dodam, że nauczycielka nie reaguje w sposób "lepiej, żeby to było tak", tylko nierzadko wstawia jedynki czy obraża, każe "usiąść" (podtekst: jesteś debilem) i ogólnie święte oburzenie, bo nie mamy pojęcia, o co jej chodzi. To są sytuacje z dosłownie dwóch kolejnych dni.
Zresztą, zastanówcie się sami, jaki jest sens rozwiązywania zadań na tablicy. Przyznaję, że z matematyki nie jestem najpilniejszym czy najzdolniejszym uczniem świata i jeśli ktoś rozwiąże jakimś dzikim sposobem zadanie, którego ja nie wiem nawet, jak ugryźć, to mi to dokładnie nic nie da. A ponieważ "kary" za niezrobienie zadania na tablicy zajmują mnie dosyć mocno, lekcja wygląda tak: Kolega robi na tablicy zadanie X. Zabieram się za X + 1. Rozgrzebię je trochę, w międzyczasie koleżanka zostaje wywołana do X + 1. Zabieram się za X + 2, żeby mieć chociaż minimalne pojęcie, o co w nim chodzi, jeśli mnie weźmie do rozwiązywania.
Zadania są z kartek, które rozdaje i każe rozwiązywać. Nie zawsze udaje mi się rozwiązań 20 zadań w tydzień, a co dopiero w jeden wieczór (nie są z rodzaju tych, że w pięć minut wymyślisz rozwiązanie czy że dojdziesz do niego rozgrzebując temat zadania. Na nie trzeba specjalnego sposobu, przeważnie dosyć dziwnego i nieoczywistego).

Nie będę się dłużej rozpisywać na temat tej nauczycielki, bo o niej można by książki pisać, a nie o to mi chodziło w tej historii. Dodam tylko jedną rzecz: przez ponad trzy tygodnie byłam chora (nie pojawiałam się w szkole praktycznie w ogóle). Ba, to nie były wagary, rodzice się zgodzili i w razie czego mogli potwierdzić (usprawiedliwiamy się już sami - od 18-stki). Sprawdziany mamy w prawie każdy czwartek. Pewnego dnia wchodzę sobie na dziennik internetowy i patrzę: o, jedynka z majcy. Za co? Za nieobecność na "zapowiedzianym" sprawdzianie. Już pomijam fakt, że nie ma prawa wystawić mi oceny za nieobecność - sprawdzian został zapowiedziany dzień wcześniej. Nie było mnie w pon, wtorek, w środę przyszłam - zapowiedziała sprawdzian - w czwartek znowu mnie nie było aż do kolejnego wtorku. Nie chciałam iść na sprawdzian, fakt, ale byłam również chora. Sprawdzian nie może być zapowiedziany z dnia na dzień i nawet można powiedzieć, że to nasza "dobra wola", że nie zakwestionowaliśmy tego. Pomijam ewentualne konsekwencje sprzeciwiania się temu babsku. Sprawdzian nie był również wpisany w dziennik, czyli tak jakby go nie było. To tylko dodaje smaczku całej sytuacji.


Ponieważ jednak mocno rozpisałam się na temat matematyczki, zdecydowałam, że w tym miejscu kończę moją historię, innych nauczycieli postaram się podsumować w kolejnych, kiedy znajdę na to czas.
Ponieważ śledzę piekielnych już od dobrych kilku lat (chociaż na piekielnych klientów się już nie załapałam), nietrudno było mi zauważyć, że wielu z Was zna się w minimalnym chociaż stopniu na różnego rodzaju urzędniczo-prawnych procedurach, więc chciałam poprosić o jedną radę. Matematyczkę z powodów wymienionych powyżej i również innych, które zebrały się przez ostatnie ponad 2.5 roku mam zamiar zgłosić do kuratorium. Nie, podanie do dyrekcji nic nie da, babsko uczy w szkole ponad 20 lat. Nawet jeżeli nic jej nie zrobią, chciałabym, żeby ją chociaż "postraszyli". I mam zamiar zrobić to już po oficjalnym zakończeniu klasyfikacji, bo jak mówiłam - w szkole nic jej nie zrobią, a ja nie chcę sobie przedłużać edukacji o kolejny rok.
Proszę o radę, od czego zacząć, co tam napisać itp. Będę bardzo wdzięczna za każdy odzew.
Tymczasem do usłyszenia w kolejnej, mam nadzieję, historii i że ta nie była zbyt długa ;)

hatesmog

szkoła nauczyciele matura

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (27)
zarchiwizowany

#77498

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
http://m.demotywatory.pl/4752692

Odsyłam do obrazka - jest niezbędny do zrozumienia historii.

Włączyłam dzisiaj z nudów demotywatory. I co widzę? Na pierwszym miejscu dumnie błyszczy podany wyżej obrazek. Myślę sobie: no, tak, mają rację, też się nierzadko czuję zaszczuta, bo jestem kobietą... Potem popatrzyłam na podpis... A potem przeczytałam kilka pierwszych komentarzy...

Bardzo proszę mi o wytłumaczenie jednej małej kwestii. Jakim cudem do cholery ktoś śmie twierdzić, że feminizm w Polsce nie jest potrzebny, że kobiety już mają swoje prawa, a teraz próbują wywindować się nad mężczyzn? NO JAK?!

EDIT: obrazek wkleiłam również w komentarzu

internet feminizm

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (28)

1