Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kab_hun

Zamieszcza historie od: 29 kwietnia 2012 - 22:25
Ostatnio: 21 września 2013 - 18:49
O sobie:

Nic, co bym chciał podawać na forum publicznym.

  • Historii na głównej: 3 z 9
  • Punktów za historie: 2914
  • Komentarzy: 12
  • Punktów za komentarze: 55
 

#48581

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak Poczta Polska stworzyła perpetuum mobile...

W styczniu tego roku spodziewałem się paczki z paroma rzeczami od rodziny. Minął jakiś czas od nadania, znalazłem awizo w skrzynce, na drugi dzień odebrałem w odpowiednim miejscu moją należność i wyszedłem. Sprawa zamknięta.

Na pewno?

Jakiś czas temu sprawdzałem rutynowo pocztę na klatce schodowej – reklama, reklama, parę cosiów dla współlokatorów i... a to ciekawe, kilka niespodzianek dla mnie. Awizo za nieodebranie jakiegoś czegoś + zawiadomienie o odesłaniu innego czegoś do nadawcy, z połowy lutego. Ja zaskoczony – przecież nie oczekiwałem otrzymania czegokolwiek od kogokolwiek (dodatkowo, nikt ze znajomych nie zna mojego obecnego adresu, oprócz mojej rodziny – a ci, po telefonie później, zarzekli się, że nic mi nie przesyłali). Zdeterminowany sunę w kierunku poczty, celem wyjaśnienia tej sprawy. I czego się dowiaduję?

Oba dokumenty dotyczą tej samej paczki, której według poczty trzykrotnie nie odebrałem, a która pierwszy raz nadana została w styczniu 2013 r. – i tu czerwony alarm, bo ja przecież ową przesyłkę już odebrałem za pierwszym razem, w tym samym okienku pocztowym nawet. Pani z okienka – a guzik, bo w bazie jest, że nie ma. Czytaj: przesyłka została odesłana do adresata, a następnie przesłana ponownie do mnie – ja jej nie odbieram i ponownie wraca do adresata. Ten zaś przesyła mi ją po raz kolejny, bym znowu nie był w stanie jej odebrać i znowu wraca do adresata...

Ciąg jaki się z tego utworzył przerwała mi jedna, niezbyt logiczna zresztą myśl – proszę panią z okienka, żeby „wydała” mi paczkę, bym ją mógł „odebrać” po raz drugi. Pani tupta coś w klawiaturę komputera i częstuje mnie kolejnym zonkiem – według bazy, paczka ta nie istnieje i nie jest możliwe, by uznać ją za dostarczoną (!). Absurd tej sytuacji wyprowadził mnie z równowagi – po poczcie krąży nieistniejąca paczka, która istnieje i została dawno odebrana, ale nie przeszkadza jej to być wysyłaną ciągle między dwoma podmiotami i nie dawać możliwości wymazania się z rejestru. Zdębiały, próbując jeszcze przez chwilę bezskutecznie coś wyjaśnić, opuściłem budynek.

Dziś rano moja kolej na przynoszenie poczty do mieszkania. Chyba nie muszę mówić, co znalazłem w środku skrzynki?

poczta

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 732 (786)
zarchiwizowany

#41696

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie urodziłem się wczoraj - i choć lat na karku nie mam za wiele, trochę o życiu się zdążyłem nauczyć. Przede wszystkim zauważyłem, że ludzie często lubią w swoim postępowaniu kierować się jakimiś silnymi wartościami - pracowitością, sumiennością, wytrwałością, czy uporem. Niedawno miałem okazję otrzymać kolejną lekcję: z tym uporem i wytrwałością najlepiej jednak nie przesadzać...

Zwykłe zakupy w jednym z wielkopolskich supermarketów. Stoję w kolejce do kasy, w łapce wybranych produktów kilka czeka z niecierpliwością na skasowanie. Przede mną - starsza pani, która za chwilę sfinalizuje transakcję, za nią zaś parka studencka - on z "oną", przylepioną do jego ramienia ściślej, niż nasz pan premier do swojego rządowego krzesełka. Kasą zaś operuje - uwaga, przygotujcie werble i wszelkiego rodzaju instrumenty dęte - KOBIETA pracująca... ciamkające zawzięcie gumę (czy co to tam było) młodociane stworzenie, która z wybitnie udręczoną miną kasuje produkty wyżej wymienionej starszej pani. Po chwili kończy, staruszka zaś podaje jej określoną sumę. Kasjerka przegląda w ręku pieniądze i z niezadowoleniem rzuca:

[K]asjerka: A ma pani 27 groszy?

Cóż, częsta sytuacja - czasem się nie da wydać reszty z niektórych sum pieniędzy. Starsza pani drżącymi rękoma zaczyna szukać grosików w portmonetce. Mija minuta, potem półtorej. Osobiście, już dawno bym odpuścił, ale widocznie natrafiłem, na ten niezbyt cierpliwy model kasjerki. Chwilę później starsza pani odpowiada:

[P]ani: Przykro mi, ale niestety nic nie mogę znaleźć...
[K](zniecierpliwiona): Niech pani sobie nie robi żartów, tylko szuka dalej.
[P](lekko zaskoczona): Kiedy ja naprawdę...
[K]: Niech pani poszuka jeszcze!

Kolejkowicze zgodnie zareagowali tu lekkim szczękopadem. Czas leci, pani się wyraźnie stresuje, zaś droga żujguma już dawno zdążyła by tę sumę wydać (choćby rozmieniając ją w sąsiedniej, czynnej kasie). Najciekawsze jednak, jak się okazało, dopiero miało na nas czekać - kiedy po chwili starsza pani miała odpowiedzieć, że naprawdę nie jest stanie wysupłać tych dwudziestu siedmiu groszy, lekko podirytowana (delikatnie mówiąc) pani kasjer WYRWAŁA jej portmonetkę z ręki i sama zaczęła kontynuować poszukiwania:

[K](leciuteńko podirytowanym głosem): Co mi będzie pani mówiła, że nie potrafi znaleźć!... To po jaką cholerę pani tu w ogóle po zakupy przychodzi, jak nie umie liczyć! Nic, tylko urwał, taka, nie taka, czas mi tu zajmujesz bez sensu... Zaraz pokażę... o! O!

Tu następuje triumfalne wyciśnięcie z portfelika rzeczonej sumy, a następnie wymachiwanie nią staruszce pół centymetra przed twarzą.

[K](naprawdę delikatnie poruszona): O! O! Widzi to pani?! No co to jest? No co?! Tak trudno było pani to zauważyć?! Po co się pani pcha na zakupy, jak nawet nie umie tego robić?... Dwudziestu siedmiu groszy nie znaleźć, urwał, taka, nie taka...

Tu ja kompletnie już straciłem kontakt z rzeczywistością i z pewnością nie byłbym w stanie jakkolwiek zareagować (i nie zareagowałem). Glorię sławy i chwały kasjerki udało się przerwać jednakże jednemu z owych "onych", stojących tuż przede mną. Pan student wciął się delikatnie w wypowiedź sfrustrowanej żujmenki, tłumacząc, by się uspokoiła, przestała krzyczeć na niewinną staruszkę i ją obrażać, a ponadto napomknął coś o wnoszeniu skargi oraz rozmowach z kierownikiem. Pani, wciąż z miną godną seryjnego mordercy, jakby nabrała lekkich kolorów buraczanej czerwieni na twarzy. Bez słowa, lecz wciąż targana silnymi emocjami, ukończyła wymianę pieniężną z ową staruszką, a następnie przystąpiła do kasowania produktów studenckiej pary, a następnie moich. Przez cały ten czas - a o dziwo dostrzegłem, że pracuje już nieco szybciej, niż uprzednio - nie wydała z siebie nawet najdrobniejszego odgłosu.

Jak to się dalej potoczyło - nie wiem. Ale mam nadzieję, że z niekorzyścią dla tej pani.

Do świata logiki i praw fizyki powróciłem dopiero 5 minut później, tłocząc się na przystanku tramwajowym. O ile jestem w stanie zrozumieć stres i presję, jaką musi wywierać praca na kasie, o tyle nie jest w stanie pojąć jednej rzeczy - jak można wyżywać swoje frustracje na kliencie, który, notabene, jest starszy i ma raczej, z racji swojego wieku, prawo nie zawsze sobie perfekcyjnie radzić we wszystkich sytuacjach? Może to jednak ja jestem ten zły i oczekuję jakichś chorych, niewyobrażalnych rzeczy? Drodzy użytkownicy Piekielnych, uświadomcie mnie, proszę, bo ja nadal tego nie rozumiem.

supermarket z insektem

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (156)
zarchiwizowany

#33745

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem to ja okażę się być „tym piekielnym”. ;] Chociaż... w sumie, to nie tylko ja.

Czerwiec. Wakacje w rodzinie Hunów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spędzane poza murami rodzinnego domu. W pewnej spokojnej i malowniczej nadbałtyckiej wiosce młody Kab okupował sklep z pamiątkami (reszta rodziny nie miała cierpliwości na takie pierdoły, wolała raczej poegzystować sobie na plaży). Swoim zwyczajem oglądał wciąż te same przedmioty przez około pół godziny – toż to przecież osoba, która potrafi kilka godzin medytować, czy kupić chleb krojony, czy „zwykły”. Z tego też powodu stał się świadkiem pewnego irytującego zjawiska, które zaczęło mieć miejsce jakiś czas po jego przybyciu.

Z niewiadomych przyczyn w okolicę sklepów pamiątkowych zawitała niewielka grupa „młodych i gniewnych”. Uchachani, najprawdopodobniej absolwenci czwartej klasy szkoły podstawowej, zaczęli zaczepiać znajdujące się w pobliżu przedstawicielki płci pięknej. Z cielęcym wrzaskiem ciągnęli je za ręce, wykrzykiwali raz po raz teksty, typu „Eee, chodź się z nami je*ać!”, "Fajną masz dupę!", po czym... uciekali na stosowną odległość, by razem móc cieszyć się skutecznością swego dowcipu. Przechodnie w różny sposób wyrażali swoją dezaprobatę, jednakże nie stanowiło to przeszkody dla owej grupy żartownisiów. Nawet groźba zatelefonowania przez jedną ze sprzedawczyń do rodziców któregoś z nich (co wyraźnie zaznaczało, że są to lokalni chłopcy) nie przyniosła odpowiedniego rezultatu. W pewnym momencie zaczęło się robić naprawdę nieprzyjemnie – sprawcy całego zamieszania robili się coraz bardziej wulgarni i agresywni, sukcesywnie odstraszając zmierzających tą okolicą turystów. Ich głównym zajęciem nie było już tylko zwykłe zaczepianie przechodniów; zaczęli się wręcz z nimi szarpać i kierować doń niezbyt cenzuralne inwektywy. Nastrój grozy i zła zdawał się wisieć w powietrzu.

Stojący tyłem do całego zajścia Kab w pewnym momencie poczuł nagłe szarpnięcie w okolicach łokcia, poprzedzone odgłosem truchtu kilku par nóg i szumem dziecięcych głosów. Nim zdążył jakkolwiek zareagować usłyszał z tyłu piskliwy wrzask:

„Ty, lala, będziesz się z nami ruch*ć?!”

Cóż, jakżeby mogło być inaczej. Po raz kolejny w swoim życiu Kab został wzięty za przedstawiciela płci znaczonej krzyżem i kołem, zapewne z powodu – a jakże – noszenia przez niego długich kłaków. Po raz pierwszy jednakże postanowił tę niezręczną sytuację wykorzystać, celem wymierzenia chłopcom stosownej nauczki. Obrócił się szybko w ich kierunku, przybliżył głowę na odległość kilku centymetrów od wpatrzonych w niego oczu, a następnie przyoblekł twarz w uśmiech seryjnego gwałciciela.

„No pewnie...” wyszeptał powoli mocno lubieżnym tonem „To który z was chce być moją pierwszą ofiarą?...”

Mimo iż Kab widział już wiele w swoim krótkim życiu, nie spodziewał się, że ci ledwo jedenastolatkowie będą w stanie biec szybciej niż niejeden dorosły sportowiec. Spokój okolicznych sklepików, jak i również odwiedzających je klientów zdawał się być od tej pory w pełni bezpieczny – chłopcy nie pojawili się do końca zakupów Kaba (a trwały one jeszcze trochę czasu), a sądząc z przerażenia, jakie odmalowało się na ich twarzach - z pewnością nie wrócili także po ich zakończeniu.

Tymi słowy pozdrawiam także wszystkich tegorocznych wczasowiczów. Oby prawdziwie piekielni ludzie nie trzymali się was w czasie wypoczynku. ;]

Urocza nadbałtycka miejscowość

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 266 (312)
zarchiwizowany

#32257

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia dosyć traumatyczna - ku przestrodze dla tych, mających na pieńku z bliższym kuzynostwem. Dziękuję pani Amczek i jej przygodom z upiorną babcią autobusową, inaczej nie próbowałbym tego publikować.

Wspominałem w mojej pierwszej historii, że noszę długie włosy (mimo wszystko zdecydowałem się ich nie ścinać ;] ). Rozmawiałem jakiś czas temu z moim szkolnym znajomym - zwierzył mi się on, że ma głęboki awers do zapuszczania piór. Jego źródłem okazało się być pewne bolesne przeżycie z czasów podstawówki, które uczuliło go na wszelkie formy długowłosia.

Za szczeniaka - a było to w okolicach wieku 9-10 lat - także posiadał całkiem bujną grzywę na głowie, co zdążyłem zaobserwować na jego starych zdjęciach (pokazywał mi jakiś czas temu). Ówczesny okres był dla niego punktem kulminacyjnym konfliktu z siostrą cioteczną, młodszą o rok/dwa od nas. Nie przybliżył mi czemu się tak bardzo nienawidzili, ale fakt faktem - nie łączyły ich zbyt przyjacielskie relacje. Któregoś razu, gdy ta była u niego w gościnie pokłócili się kolejny raz o jakąś głupotę, sam nawet już nie pamiętał o jaką. Dość, że przez pewien czas znajdowali się w osobnych pokojach - kolega przeglądał jakąś tam kolorowankę w salonie, zaś kuzynka zagrzała miejsce w kuchni, gdzie próbowała wprowadzić w życie niecny plan wymierzania kary dla swojego brata, przy użyciu pewnego kuchennego sprzętu (na szczęście dla niej leżącego na wierzchu). Domyślacie się, o czym mowa i jak to się skończy?...

Nagle w domu rozlega się przeraźliwy pisk dziecka, który słychać na piętrze. Mama kolegi pędzi na dół, by ujrzeć przerażoną siostrzenicę, kulącą się pod ścianą oraz... swojego syna z uruchomionym mikserem wkręconym we włosy. Chwilowe osłupienie nagle ustępuje, by umożliwiło zszokowanemu rodzicowi wyciągnięcie wtyczki miksera z gniazdka. Dookoła jednak rozpościera się scena iście dantejska. Z jednej strony przerażona i zapłakana sprawczyni owego zamieszania (do którego, ponoć, nawet się nie chciała przyznać), z drugiej zaś - jej własne dziecko z widełkami robota kuchennego wczepionymi boleśnie niemalże pod samą skórę. Wyrok zapadł następujący - włosy do ścięcia, gdyż rozplątywanie widełek mogłoby się okazać zbyt trudne i przynieść dodatkowy ból. Obyło się, dzięki bogu, bez żadnych dotkliwych obrażeń i wylewu krwi. Rodzice dziewczynki zostali poinformowani w tempie ekspresowym o zachowaniu swojej podopiecznej - stosowną nagrodę miała otrzymać dopiero po powrocie do domu. Od tego momentu, jak mi powiedział nieszczęsny kolega, oboje starają się ograniczać wzajemne kontakty tylko do niezbędnego minimum.

Kilka dni temu miałem okazję spotkać piekielną kuzynkę. Będąc na mieście ze znajomymi minęła nas nonszalancko z paczką swoich przyjaciół, o czym poinformował mnie jeden z członków mojej grupy. Oceniając powierzchownie jej wygląd i sposób prowadzenia rozmowy - chyba zasila dzisiaj pokolenie tak zwanej tutaj "bananowej młodzieży". Wolę się jednak nie upewniać. Nie chcę mieć Zellmera, czy innego Brauna wkręconego we włosy...

historia kolegi

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (186)
zarchiwizowany

#32102

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po raz kolejny w moim życiu straciłem wiarę w ludzi, w dodatku wybitnie wręcz boleśnie i niespodziewanie. Ale po kolei. Swoim zwyczajem jeździłem na rolkach po okolicy – genialny sposób zabijania wolnego czasu tak w ogóle, gorąco polecam. Godzina była około 19:30, zaś ruch na drodze korzystnie (przynajmniej z mojej perspektywy) minimalny. Skoncentrowany na jeździe i sączącej się ze słuchawki muzyki, znajdowałem się przy brzegu jezdni. W pewnym momencie – a było to na terenie raczej odludnym – minął mnie samochód, którego nie udało mi się zidentyfikować. Wolałem bardziej skupiać się na tym, żeby nie zajeżdżać mu drogi. Do uszu dobiegł mi odgłos hamulców; najwidoczniej pojazd ów zatrzymał się kilkanaście metrów przede mną. Nie zdążyłem go jednak dogonić. Nim podniosłem wzrok, znajdował się już poza moim zasięgiem, jadąc w kierunku sąsiedniej miejscowości. Jego właściciel nie pozostawił mnie jednak samego: gdy zrównałem się z miejscem, w którym – zgodnie z moim słuchem – się zatrzymał, pod koła wskoczyła mi mała niespodzianka, której zdecydowanie nie powinno tam wtedy być.

Pies...

Mały, brązowy, z czarnym ogonem i wypłoszonymi oczyma. Cudem zdążyłem przed nim wyhamować, lecz mimo wszystko zaliczyłem bliski kontakt z ziemią, gdyż zaczął intensywnie skakać mi po nogach. Prawdopodobnie był to szczeniak, a przynajmniej tak wywnioskowałem z jego wyglądu – był dosyć mocnej budowy, jednakże miał też mleczaki (ostre kły, najwidoczniej niczym nie stępione) i brakowało mu jakiejkolwiek siwizny. Byłem niemal pewny, że jeszcze przed chwilą znajdował się w tamtym samochodzie, zaś jego odpowiedzialny inaczej właściciel właśnie uciekał z miejsca tego wydarzenia. Musiałem się jednak upewnić. Ów malec nie dał mi jakiegokolwiek wyboru poruszania się na rolkach, wciąż pchając się mi na ręce i kuląc ze strachu. Schowawszy zatem ów środek transportu w pobliżu (wiem, niezbyt mądre posunięcie), zaniosłem go do najbliższego domu, by móc popytać się ludzi, czy ktoś go czasem nie kojarzy z okolicznych podwórek. Odpowiedzi, niestety, były jednoznaczne – piesek ów nie został rozpoznany przez nikogo, nawet przez pewnego przejezdnego kierowcę, a zatem moja hipoteza, jakoby został porzucony, okazała się prawdą. Zrezygnowany i zmęczony – była już godzina grubo po dziewiątej – powróciłem do miejsca ukrycia rolek i – z niemałym trudem – przywlokłem się do mojego miejsca zamieszkania.

Mimo protestów rodziny, zatrzymałem mojego znajdę na noc u siebie. Na drugi dzień pojechałem z nim – a niezwykle trudno było go uspokoić w samochodowym fotelu – do weterynarza, a następnie do schroniska zwierzęcego. Okazał się być on okazem zdrowia, jeśli chodzi oczywiście o zdrowie fizyczne – co do stanu psychiki, niestety, było już nieco gorzej, ale zagłębiał się nie będę. Zostawiłem go w pewnym zaufanym schronisku dla zwierząt, a dzięki wsparciu dziadka – sam jestem do tej pory wyprany z pieniędzy – udało się nawet zapewnić mu małą wyprawkę w postaci karmy oraz obróżki. To wszystko, co dla niego w tej chwili mogłem zrobić, jako iż nie mam w domu warunków na posiadanie kolejnego zwierzaka. Do tej pory przeklinam i jeszcze długo będę przeklinał, iż nie zapamiętałem numeru tablic rejestracyjnych, ani chociażby innych znaków szczególnych tamtego samochodu. Tym samym, kolejni leśni „porzucacze” pozostali celem nieosiągalnym, na którym nie da się wyegzekwować odpowiedniej kary.

I teraz taka mała refleksja ode mnie. Niech nie czytają tego osoby, które narzekają, że ostatnimi czasy w mediach zdecydowanie za dużo mówi się o krzywdach wyrządzanych zwierzętom – a wiem, że takie osobniki chodzą po świecie. Jakim... naprawdę, jakim typem człowieka trzeba być, by móc dopuścić się tak karygodnego czynu, jak pozbycie się psa w taki sposób? Ba, jak można w ogóle zdecydować się na posiadanie jakiegokolwiek zwierzęcia, jeśli potem się z niego rezygnuje ot tak, jak z niespełniającej oczekiwań zabawki. Są przecież inne drogi załatwiania takich spraw, nawet dzieci w wieku przedszkolnym mają tego świadomość. Znajduję się obecnie w stanie kompletnie niewysławialnym, co, przyznaję, dość rzadko mi się zdarza. I mimo wszelkich przeciwności losu, nadal będę skandował – ludzie, MYŚLCIE, zanim targniecie się na jakikolwiek wymagający odpowiedzialności wyczyn. Nikt inny za was tego brzemienia nie weźmie...

okolice mojego domu

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (160)

#31273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak piekielni potrafią być sąsiedzi/nieproszeni goście, większość z Was zdążyła się już zapewne przekonać. Ja miałem okazję utwierdzić się w tym założeniu całkiem niedawno - piekielnymi okazali się być w tym miejscu dwa wybitnie irytujące przedstawiciele gatunku homo sapiens. Konkretnie: przyjaciółka mojej mamy i jej rozkoszny trzyipółletni synek. Diabeł, a nie synek, tak szczerze przyznam...

Wprowadzenie: Jestem obecnie w końcowej fazie zaliczania matur - niepotrzebnie przeżywany stres, powtórki i zarywanie nocek to u mnie ostatnio podstawa egzystencji. Jakiś czas temu zadecydowałem, by po egzaminach zająć się czymś konstruktywnym, zanim jeszcze podejmę wyzwanie w półetatowej pracy. Nazbierało się kilka ciekawych pomysłów - pisanie artykułów/felietonów, założenie strony internetowej, tworzenie rysunków. Ostatecznie zwyciężyła jednak koncepcja nauki gry na jakimś instrumencie: w moim przypadku wybór padł na ustną harmonijkę dziesięciokanałową. Przyrząd ów nabyłem niedawno, za ostatnie pieniądze jakie miałem w posiadaniu. Plan był taki: po maturach winienem zacząć intensywny trening, którego zwieńczeniem miała być własna satysfakcja i... fajny sposób na przyciągnięcie uwagi otoczenia (nikt w okolicy u mnie na tym nie gra). ;]

Owego dnia, wyżej wymieniony duet zapowiedział się z wizytą w naszym domu. Nie powiem, ucieszył mnie fakt, iż godzina ich przyjazdu pokrywała się niemal idealnie z moim zniknięciem z domu, związanym z mającymi miejsce korepetycjami z matmy. Irytujące towarzystwo musiałem znosić jedynie przez 15 minut - przywitałem się z piszczącą niczym gwizdek na psy psiapsiółeczką rodzica, a następnie z równie hałaśliwym brzdącem, usmarowanym czekoladą i ewidentnie próbującym podzielić się tym przysmakiem z pobliską ścianą. Dziękując losowi za szczęśliwy dla mnie obrót sytuacji, szybko wyparowałem z domu z zeszytem pod pachą.

Wracam po dwóch godzinach. Tak jak się spodziewałem - wszędzie ślady obecności trzylatka (rozwalone zabawki, soczki, chusteczki i co bądź jeszcze), który próbował w radosny sposób skorzystać z niefrasobliwości swojego opiekuna i zmienić nasze lokum w poligon. Mimo to jednak, brakowało mi towarzyszącego zwykle tym ekscesom ryku owego chłopczyka - musiał akurat jakimś cudem zająć się czymś i siedzieć cicho.

W drodze do mojego pokoju mijam korytarz i salon - warto zaznaczyć, że moje gniazdo ma dwoje drzwi i pełni funkcje swego rodzaju skrótu pomiędzy salonem, a pomieszczeniem kuchennym. Z tego też powodu nigdy dotąd go nie zamykałem, a fakt, że ktoś przez niego co jakiś czas przechodził, nie był dla mnie jakoś bardzo bulwersujący. Gdy w końcu do niego dotarłem, do moich uszu doszedł niepokojący dźwięk - domyśliłem się, kogo w środku zastanę, jednak nie spodziewałem się jednocześnie co zgotuje dla mnie owa osoba. Oczy stanęły mi w słup, gdy zmuszony byłem podziwiać dzieło trzyletniego piekielnego, pozostawionego w moim pokoju całkiem samopas...

Dzieciak siedzi na podłodze i śmieje się w najlepsze. W ręku - moja harmonijka, która w tamtej chwili znajdowała się w stanie wiecznego spoczynku (blaszka na grzbiecie wgięta do wewnątrz, na samym końcu wgłębienia ziała zaś słusznej wielkości dziura). Po chwili spostrzegam jak zwłoki mojego niedoszłego instrumentu zostają raz po raz z entuzjazmem uderzane o kant pobliskiego stołu - najprawdopodobniej to właśnie była przyczyna jego zgonu.

Zagotowany z nerwów wyrywam dzieciakowi harmonijkę z ręki, a następnie wracam do rodzica i przyjaciółeczki. Jakim cudem trzyletnie dziecko mogłoby ją samodzielnie zakosić, skoro leżała na najwyższej półce w moim pokoju? Wracam i z trudem ukrywając złość staram się dopytać, kto dał mu moją harmonijkę, którą specjalnie z powodu tej wizyty ukryłem wyżej. W odpowiedzi słyszę piskliwy głosik:

[P]rzyjaciółeczka: No, dałam mu, myślałam, że się pobawi, czy coś... Och, daj spokój, Kab, takimi zabawkami się będziesz przejmował? Bawisz się takimi pierdółkami?

To zdanie zdecydowanie przelało czarę. Nie dość, że babiszon właśnie mi zniszczył wcale nie taki tani przedmiot, to jeszcze ze stoickim spokojem wbił mi się do pokoju, brał z półek wcale nie należące do niego rzeczy (obok dzieciaka leżało jeszcze kilka książek i podręczników, całe szczęście nieuszkodzonych) i nie dopilnował, by jego dziecko zostawiło je w takim stanie, w jakim je znalazło. Moja mama była w równie wielkim szoku co i ja - o niczym nie wiedziała, gdyż psiapsióła zapewniła ją, że jej latorośl się grzecznie bawi sama jakąś zabawką u mnie w pokoju.

Ku wielkiemu zniesmaczeniu, oboje zażądaliśmy od tego babska zwrotu pieniędzy za szkodę, który - po usłyszeniu długiej litanii lamentów i pretensji, że śmiemy żądać za takie coś jakichkolwiek pieniędzy - całe szczęście otrzymaliśmy. Po tej sytuacji, w zaskakująco szybki sposób zebrała wszystkie swoje rzeczy, drące się dziecko, a także nadęte dupsko i opuściła nasze mieszkanie. Oczywiście, zostawiając w nim horrendalny bałagan zrobiony wcześniej.

Od tej pory mam wielkie środkoworoczne postanowienie: nigdy więcej tej cholernej dwójcy w moim pokoju. NIGDY. Chociaż, przyznaję po raz kolejny, jest on naprawdę świetnym skrótem z salonu do kuchni - teraz ilekroć wychodzę na zewnątrz, jestem zmuszony zawsze zamykać drzwi na klucz, jedne i drugie. Kto wie, jaki potwór mógłby mnie nawiedzić tym razem.

PS. A kurs harmonijki zaczynam od przyszłego tygodnia, choć na nieco innym egzemplarzu.

doświadczenie własne

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (663)

#30360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu, będąc dziecięciem nieco młodszym niż obecnie, służyłem do mszy w charakterze ministranta. Dużo nas wtedy jeszcze było - z sześć/siedem osób w komżach co msza to był standard. Dodam, że należę do wiejskiej parafii, gdzie dzieciaków raczej za wiele nie ma. Jednak zawsze znaleźli się ludzie gotowi poświęcić trochę wolnego czasu w niedzielę (bo zazwyczaj bycie ministrantem nie ograniczało się tylko do jednej godziny rano).

Akurat po wielu latach współpracy zmienił nam się ksiądz proboszcz. Człowiek, którego nam przysłano, okazał się być mężczyzną "starej daty", co to w ryzach i żelaznej dyscyplinie starał się utrzymać przyznaną mu gawiedź chętnych do pomocy chłopaków. Krzyczeć na nas nie krzyczał - w standardzie jednak miał już podniesiony głos i nienaturalną wręcz wyższość, gdy zwracał się do nas bezpośrednio. Mimo to, jednak jakoś sobie radziliśmy i żaden z nas nie miał w planach odejścia. Do pewnego momentu.

Którejś niedzieli do mszy służyło nas z 7 osób. Na jakiś czas przed mszą, do zakrystii dopędził do nas jeszcze jeden kolega - niewiele młodszy ode mnie - który z góry przeprosił, że przyszedł tak późno (brakowało ze 20 minut do rozpoczęcia, a on zazwyczaj przychodził pierwszy) i spytał się, czy może jeszcze szybko skorzystać z łazienki, bo jeszcze zostało parę minut. Jak by ładnie jednak nie prosił, Ksiądz kategorycznie odmawiał, tym bardziej strofując go, że teraz trzeba będzie niepotrzebnie czekać (a przecież można zacząć mszę przed czasem, co to dla nas...). Kolega z nieco niewyraźną miną włożył na siebie komżę, wyszliśmy z zakrystii i msza, faktycznie, grubo przed czasem, się rozpoczęła.

Przez cały czas obserwowałem owego kolegę kątem oka, siedzącego w ławce i coraz bardziej nerwowo kręcącego młynki kciukami. Jego twarz przybierała różnego rodzaju wyrazy skupienia i rozpaczy, zaś po pewnym czasie zaczął przestępować z nogi na nogę, gdy byliśmy zmuszeni do powstania. Nie tylko ja zwróciłem na to uwagę - Ksiądz również na niego ukradkiem zerkał, jednakże w żaden sposób nie dał znaku, iż pozwala mu wyjść i załatwić swoją potrzebę. Niestety, w końcu pełny pęcherz całkowicie się poddał - w jakichś 3/4 trwania mszy zauważyliśmy sporej wielkości kałużę pod krzesłem kolegi oraz jego twarz, czerwoną jak burak. Był już bardzo bliski płaczu. Nie zniechęciło to jednak Księdza, który nadal nie pozwalał mu wyjść, a wręcz przeciwnie. Gdy tylko doszło do momentu udzielania komunii świętej, na pomocnika obrał sobie nikogo innego, tylko... właśnie owego kolegę, który z mokrymi w kroku spodniami został zmuszony paradować przed niemal całą parafią.

Nie protestował - w końcu dziecko dziewięcioletnie, do Komunii i bało się nieco Księdza - ale płakał przy tym mocno, jako iż wstydził się strasznie całej tej sytuacji. W kościele akurat nie było nikogo z jego rodziny, kto mógłby wtedy zareagować, jako iż przychodził zazwyczaj sam jeden. My także baliśmy się Księdza, choć jak z perspektywy czasu o tym myślę - mogliśmy jednak wtedy cokolwiek zrobić.

Chłopak nie pojawił się w zakrystii w kolejnym tygodniu. Stopniowo inni także zaczęli się zniechęcać, z różnych powodów, które w jakiś sposób były powiązane z osobą Księdza. Ja odszedłem jako przedostatni, zarówno mając na uwadze tamten incydent, jak i prywatny brak sympatii do tego człowieka. Spośród całej ministrantury, liczącej kilkanaście osób, pozostał jedynie pięćdziesięcioletni kościelny, który z dumą mógł teraz wykonywać wszystkie polecenia Księdza. Bez gówniarzerii plączącej się tylko pod nogami.

Ksiądz zmienił się po dwóch latach, ale nie zachęciło mnie to do ponownego uczestnictwa w służeniu do mszy. I nie mnie jednego - kościelny nadal samotnie puszy się przy ołtarzu, jak paw.

Cóż, gratuluję podejścia.

ministrantura

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 594 (680)
zarchiwizowany

#30331

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Podobnie jak poprzednia historia - będzie o WOŚP′ie. Tym razem jednak sprzed dwóch lat.

Miejscem akcji okazał się tu być Lidl, którego w mieście posiadamy w ilości jednej sztuki. Były nas trzy osoby - ja, kuzynka i koleżanka z klasy (ta sama co w tym roku). Stoimy w pewnym bezpiecznym, nieuczęszczanym przez pojazdy silnikowe miejscu. Pytamy ludzi, czy nie zechcą wspomóc Orkiestry - niektórzy pomagają, inni udają, że zlewamy się kolorystycznie ze ścianą, jeszcze inni otwarcie mówią, że nie, czasem podając powód. To akurat normalne, bo przecież akcja dobrowolna, nikt nikogo nie zmusza i każdy ma prawo odmówić (ale fajnie, jak jest się przy tym jednocześnie kulturalnym). Prawdziwe piekło, jak się okazało, dopiero ma nadejść.

W pewnym momencie przechodzą obok nas dwie panie, zapewne znajome, sądząc z faktu, iż jeszcze jakiś metr przed nami gorąco plotkowały ze sobą. Jedna z pań nawiązała ze mną kontakt wzrokowy, toteż podchodzę i uprzejmie zaczynam standardową rozmowę - czy zechcą Panie wziąć udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy?

Zagadnięta przeze mnie [P]ani nagle cofa się ze wstrętem ode mnie i wypala oskarżycielsko:

[P]: O, nie... Nie ze mną te numery, ty, ty DIABLE! Ja wiem, do czego WY jesteście zdolni!

Nagle do "rozmowy" włącza się jej [K]oleżanka:

[K]: Nie wstyd wam tak? Przecież w telewizji godajom, że ten Łowsiak sam te chore dzieci zaraża, żeby teraz kasę na nich zarabiać!

[P]: No tak, godajom, godajom, i co? Tera te dzieci chore, umirajum, a Łowsiak sobie na konta zagraniczne przelewa!

Po czym, odwracając się na pięcie, zaczęły powoli znikać nam z pola widzenia. Nie omieszkały przy tym nas uświadomić, jacy jesteśmy zakłamani oraz w jakim zawodzie pracują nasze mamy.

Dotąd z kuzynką zachodzimy w głowę, skąd u Pań Piekielnych zrodził się tak szatański plan zarabiania pieniędzy na zbiórce charytatywnej. Albo inaczej - który program telewizyjny podzielił się z nimi tego typu hipotezą?

wośp 2010

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 70 (140)
zarchiwizowany

#30328

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od pewnego czasu rokrocznie biorę udział w WOŚP′ie. Domyślam się, że różne o tej akcji krążą opinie, ale mnie to nie zraża - mam swoje powody, by uczestniczyć. ;]

W tym roku kwestowałem ja i moja znajoma z byłej klasy, na jedną wspólną puszkę, którą w rączkach dzierżyłem ja (koleżanka zaś była ekipą ′czynną′, tj. odpowiedzialną za rozdawanie serduszek). I tak chodzimy po mieście przez parę godzin, uśmiechnięci i wyluzowani, zatrzymując się co pewien czas w bardziej, bądź mniej dla nas dogodnych miejscach. Gdy po raz -ąty tego dnia mijaliśmy dworzec kolejowy, dostrzegła nas dwójka mężczyzn, na oko w wieku under fifty. Ewidentnie musieli spostrzec identyfikatory na naszych szyjach, gdyż jeden z nich w podskokach (niemalże dosłownie) przyleciał do nas, wymachując przed sobą wyciągniętą pośpiesznie z portfela dychą. Nim zdążyliśmy podziękować za gest, doleciał do nas jego lekko nietrzeźwy głosik:

P[an]: A co mi tam, wrzucę, bo takie ładne dziewczyny idą!...

Znajoma uśmiecha się słodko i puszcza do mnie oczko. No tak, kolejny... ;] Od kilku lat noszę długie włosy i fakt, iż jestem nierzadko mylony z płcią piękną jakoś niespecjalnie robi już na mnie wrażenie - i nie zawsze mi się chce ludzi wyprowadzać z błędu. Tym bardziej wtedy skłonny byłem facetowi uwierzyć - miałem na sobie dość pokaźny szalik zasłaniający dolną część twarzy i zimową kurtkę, która skutecznie ukryłaby mój nieistniejący biust. Gdy znajoma uhonorowała naszego darczyńcę serduszkiem, ten zwrócił się bezpośrednio do mnie:

P: Taka ładna jesteś, aż zazdroszczę temu chłopu, którego sobie wzięłaś... Normalnie miód, nie dziewucha!...


I bez żadnego ostrzeżenia zostałem przez niego poczęstowany siarczystym klapsem w tyłek, na odchodne. Nie zdążył ani zobaczyć mojej reakcji, ani dowiedzieć się, że tak naprawdę przed chwilą obmacał samca - od razu wrócił do swojego kolegi i obaj przestali na nas zwracać uwagę. Nadal pod wpływem szoku oddaliłem się z puszką w łapach, by pokontemplować to wydarzenie w pewnym oddaleniu od tego miejsca. Dotąd nie mogę uwierzyć... Zostałem zmolestowany w biały dzień!

Owa znajoma po dziś dzień mi przypomina o nietrzeźwym Panu Piekielnym... A z długich włosów niedługo rezygnuję, bynajmniej nie z powodu tego incydentu. ;p

wośp 2012

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (131)

1