Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

niger_luna

Zamieszcza historie od: 7 stycznia 2013 - 18:26
Ostatnio: 6 kwietnia 2017 - 12:44
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 832
  • Komentarzy: 10
  • Punktów za komentarze: 49
 

#76838

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracując na co dzień z klientami, doświadczyć można wielu piekielności.
Jestem managerem niewielkiego sklepiku, czegoś na kształt delikatesów, specjalizującego się w sprzedaży serów z całej Europy, a prócz tego różnych produktów spożywczych "z górnej półki".

Warto też nadmienić, że ów sklep mieści się w miasteczku w dystrykcie The Cotswolds w Anglii, które zamieszkują w większości ludzie bardzo zamożni/wpływowi, a jest ono również nie lada atrakcją turystyczną dla przyjezdnych. Piekielnych sytuacji doświadczam na pęczki - niektóre spowodowane są głupotą, niektóre wyniosłością klientów, a niektóre po prostu... jeszcze większą głupotą :)

Oto niektóre z nich:

1. Historia najbardziej piekielna dla mnie, tuż po rozpoczęciu pracy w tym miejscu, gdy nie byłam jeszcze managerem (typowa, lekko wystraszona świeżynka). Do sklepu jak burza wpada klientka i zaczyna kręcić się po sklepie. Nagle z jego drugiego końca woła do mnie. Owszem, sklep nie ma wielkiej powierzchni, ale szum lodówek i chłodni nie ułatwia zrozumienia, o co piekielnej chodziło. Uprzejmie proszę panią o powtórzenie, ponieważ nie dosłyszałam, co do mnie powiedziała. Pani niemal podbiegła do lady, rzucając na ladę produkty, które wybrała, pokrzykując, że "oczywiście, następny imigrant, co to nawet nie potrafi mówić po angielsku", po czym zapytała o ser, którego niestety nie mamy w ofercie, o czym ją poinformowałam. Podziałało jak płachta na byka - dowiedziałam się, iż imigranci nie powinni mieć wstępu do miejsc takich jak to, że jedyna praca w jakiej byłoby dla mnie miejsce to szorowanie kibli... I wiele innych. Na mój protest, by pani zniżyła ton głosu i że brak sera w ofercie nie jest powodem do obrażania mnie, pani stwierdziła, że jestem niegrzeczna i chce rozmawiać z właścicielem, po czym rzuciła we mnie kartą płatniczą (bardzo ekskluzywną zresztą), zapłaciła i wyszła trzaskając drzwiami.
Od tego czasu każda jej wizyta przebiega w podobnym tonie - co już tylko mnie śmieszy, a to z kolei irytuje ową panią jeszcze bardziej.

2. Jak już wspomniałam, turyści stanowią dużą część osób odwiedzających sklep. W okresie letnim często są to Japończycy. Niestety (stety?) kultura japońska jest bardzo odmienna. Normą jest: celowanie w moją twarz aparatów fotograficznych bez uprzedzenia, zabieranie terminalu płatniczego na drugi koniec sklepu, aby nikt nie zauważył wstukiwanego PIN-u (nawet jeśli karta wymaga jedynie podpisu na wydruku), powszechne jest również wydawanie odgłosów dolną częścią pleców w dowolnym miejscu o dowolnym czasie (nawet podczas rozmowy ze mną) i tym podobne.

Jedna sytuacja przerosła jednak moje najśmielsze oczekiwania: grupa ośmiu Japończyków wchodzi do sklepu. Ja zawijam w folię ser, który wcześniej kroiłam, stoję więc tyłem do towarzystwa, które tylko rozgląda się po części samoobsługowej. Nagle słyszę trzask zamykanych drzwi do toalety, która znajduje się na zapleczu. Nadmienię, że toaleta nie jest publiczna, nigdzie nie ma znaku o toalecie, istnieje jednak zakaz wstępu na zaplecze, gdzie trzymam nie tylko noże, pudła i tym podobne, ale również prywatne prepitety jak torebka, portfel itp. Postanowiłam więc spojrzeć, kto i jakim prawem i rzeczywiście, usłyszałam, że ktoś korzysta z mojego prywatnego wychodka. Poczekałam więc, a delikwent wyjdzie i uprzejmie poinformowałam pana, iż zachował się niegrzecznie wchodząc na zaplecze i korzystając z toalety bez pozwolenia. Oczywiście każda z ośmiu obecnych osób zatraciła nagle zdolność komunikacji w języku angielskim (choć wcześniej słyszałam ich rozmawiających jakim-takim angielskim) i postanowili niespiesznie oddalić się ze sklepu. Prowadzona przeczuciem, aby sprawdzić zawartość mojej torebki, która wisiała na drzwiach toalety, weszłam na zaplecze, kiedy uderzył mnie smród niespłukanej, ogromnej kupy. Wróciłam zszokowana na sklep, a pan postanowił jeszcze sam rzucić okiem co ciekawego jest na stanie, skinął głową na pożegnanie, uśmiechnął się promiennie i wyszedł.

3. Pani przygląda się serom w chłodni (jest ich ponad 80 różnych rodzajów). Pytam, czy mogę w czymś pomóc. Pomiędzy serami, dla ozdoby, wetknięte są pieczone kule figowe, owinięte liśćmi figowymi. Pani odpowiada, że chciała kupić ser, ale potrzebuje minutki żeby się rozejrzeć. Żaden problem, jeśli potrzebuje pani pomocy, proszę dać mi znać.
Pani pyta więc, czytając z metki opakowania kuli figowej:
- A co to jest pieczona kula figowa (baked fig ball)?
- Jest to istotnie kula pieczonych fig.
- A więc nie jest to ser?
- Nie, są to pieczone owoce, które można podać na desce serów.
- Więc co to robi w lodówce z serami? Kto to widział? To niedorzeczne! Tak być nie może! To wprowadza w błąd!

Po czym wyszła obrażona.

4. Amerykanie zasługują na osobny wpis. Ich pokrętna (a może niezwykle prosta?) logika sprawia, że opada wszystko, od rąk po... piersi. Kilka pytań, z którymi przyszło mi się zmierzyć:

- Przepraszam, gdzie my jesteśmy? (Nie byłam pewna, w którym momencie pan się zagubił - sklep, ulica, miasteczko, kraj...)
- A do czego jest to małe okienko? (Zwykłe okno, do dziś nie wiem o co chodziło)
- A czy oliwki produkowane są lokalnie?
- Dlaczego nie możesz mi wydać w ćwiartkach? (Bo nie ma monet 25-ciopensowych?)
- Gdzie są stoliki? Co masz na myśli, to jest sklep? Jak to w sklepie nie ma stolików, żeby usiąść i skonsumować? To jeśli kupię kawałek sera, to jak mam go zjeść?
- Jak ten piękny sklep działa? (Wymieniam towar na pieniądze? Jak w każdym sklepie?)

Jeśli podobało się, to z chęcią naskrobię więcej historii.

Sklep

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (270)

#45677

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na wiosnę zamarzyło nam się samochodu z nieco silniejszym serduszkiem. Wybór padł ma Megane I coupe - niewielkie, ekonomiczne i dynamiczne. Jak wiadomo o taki samochód w dobrym stanie trudno, bo większość przeszła już przez ręce "młodych, gniewnych, szybkich" i Bóg jeden wie jakich jeszcze. Szukaliśmy w całej południowej Polsce. W końcu jest - PEREŁKA można by rzec. Kto wtedy widział, że wszystko skończy się pościgiem jak z filmu akcji?

Wykonujemy telefon.
Pierwszy zgrzyt - nikt nie odbiera przez dwa dni.
Po dwóch dniach odzywa się telefon, a rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

(P - piekielny sprzedawca, J- ja)

P: Dzień dobry, widzę połączenie, oddzwaniam, bo to pewnie w sprawie ogłoszenia?
J: Tak, zgadza się. Dziękuję, że Pan oddzwonił.
P: Wie Pani, jeżdżę TIRem, odsypiałem trasę.
J: Nie ma problemu. Chciałabym zapytać o ogólny stan samochodu, na ogłoszeniu wygląda to wszystko ładnie. Ten model często jest po przejściach.
P: Ja kupiłem autko żonie, niebite, malowany jeden błotnik - nie widać. Silnik pracuje pięknie. Mam go ponad 2 lata.
J: A czy są jakieś ogniska rdzy?
P: Nic nie ma, ja Pani mówię, że bym żonie nie dał jeździć pordzewiałym autem.
J: Wie Pan, mam do Pana ponad 250 km, czy może mnie Pan zapewnić, że warto jechać tak daleko w celach oględzin?
P: Oczywiście, zapraszam!

Na następny dzień ja, Luby i jego przyjaciel zapakowaliśmy się do samochodu i jedziemy obejrzeć to cudo. Zjawiamy się i czekamy na umówionym parkingu pod centrum handlowym.

Po kilku minutach zjawia się ON - Piekielny i jego kolega.
Z rzeczonego samochodu wysiada dwóch młodych mężczyzn, na oko 22 - 25 lat, mordy nie w tamburyn. Zapanowuje konsternacja...
Pierwsze słowa po powitaniu:
- Ma pewno się dogadamy! - I tak w kółko.
Zabieramy się do oględzin, choć oglądać nie było czego, ale najlepsze miało nastąpić.
Samochód malowany z KAŻDEJ strony, szpachla odłaziła płatami, pęknięta przednia szyba (przed chwilą był na myjni i szyba pękła), dach po gradobiciu, rozdarta skóra na fotelach, przetarta kierownica, pęknięty zderzak, auto nie chce odpalić...
W życiu nie widziałam tak zmordowanej coupetki.
Na pytanie "dlaczego auto jest na tablicach z innego miasta, skoro mówił Pan, że ma samochód od 2-óch lat?" oczywiście nie uzyskałam odpowiedzi, a jedynie piorunujący wzrok.

Na każde pytanie: przecież mówił Pan, że... Padało warczące:
- STAN JAK NA ZDJĘCIACH! Dogadamy się, czy wołać następnych klientów, bo ciągle dzwonią? Bierzecie czy nie?

W końcu podziękowaliśmy, a na odchodne rzuciliśmy:
- Tak się nie robi... Okłamał nas Pan i niepotrzebnie robimy teraz 500 km, a wystarczyło być szczerym. Życzenia powodzenia w sprzedaży wydają się zbędne, skoro samochód cieszy się tak dużą popularnością.
Po tych słowach zasunęliśmy szybę i ruszyliśmy zdenerwowani w drogę powrotną.

Koniec historii? ABSOLUTNIE!

Jak wspominałam twarz Piekielnego wskazywała, że niejeden raz rozwiązywał problem za pomocą pięści. On i jego milczący towarzysz rzucili się do swojego samochodu i zaczęli nas gonić, zajeżdżać nam drogę. Grozili, krzycząc przez okno, próbowali zepchnąć z drogi. Siedząc z tyłu wyciągnęłam gaz pieprzowy z torebki i zaczęłam krzyczeć do chłopaków, aby dzwonili na policję. Luby wykręcił 112 i zaczął opisywać gdzie jesteśmy i co się dzieje. Dyspozytor skierował nas do najbliższego komisariatu, lecz po drodze zauważyliśmy duży samochód policyjny, stojący na miejscu gdzie wcześniej doszło do niegroźnej stłuczki.
Na ten widok ścigająca nas meganka gwałtownie zahamowała i skręciła w jedną z bocznych ulic. Panowie policjanci bynajmniej nie byli zainteresowani zagrożeniem, jakie nas spotkało. Kazali nam po prostu odjechać.

Wyjeżdżając z owego miasta ciągle baliśmy się ogona, każdy jadący za nami dłuższą chwilę samochód wywoływał panikę. Do tego GPS, który odmówił posłuszeństwa i miasto, którego nie znamy.
Udało nam się znaleźć drogę powrotną i już bez przygód wrócić do domu.

Mam tylko nadzieję, że Piekielny nieźle przewiózł się, nabywając tego pachruścia i nie mogąc go sprzedać.
My kupiliśmy samochód inny, młodszy, ładniejszy, lepszy.
W dobrej, szczerej atmosferze. W naszym mieście :)

250 km od nas

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 544 (620)

1