Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#13497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kochany pekińczyk urodził szczeniaki. Czwórka. Dwa ogromne, jeden średni i jeden okropnie wychudzony. Ale okej, minął miesiąc, wszystko było dobrze, urosły, nabrały na wadze. Do czasu. W poniedziałek dwa najmniejsze, chłopak (mniejszy ;) i dziewczyna zaczęły strasznie kichać, miały katar i oddychać przez to nie mogły (nie wiem, jakim cudem - w domu jest ciepło, kojec mają ciepły, ogólnie dobre warunki). Zmartwiona zawijam je w koc, biorę mamę i jedziemy do całodobowego weterynarza (ten, do którego chodziłyśmy z naszymi wszystkimi psami miał otwarte tylko do 19, a było już dobrze po 20).

Weterynarz zbadał maluchy, powiedział, że wszystko będzie dobrze, że każdemu psu zdarza się kichać i mieć lekki katar. Dał im jakieś zastrzyki na wzmocnienie, więc uspokoiłyśmy się i wróciłyśmy do domu.
Psiaki jęczały, dziewczyna nawet zaczęła prychać katarem ropnym. Dzwonimy więc do całodobowego, ale powiedzieli, że po zastrzykach to normalne. Zarwałam prawie noc, one coraz bardziej jęczały, dziewczyna coraz więcej prychała.
Dobra, rano poczuły się lepiej, więc odważyłam się usnąć (godzinę spałam). Obudziły mnie jęki dziewczynki - znów ten katar. Wycieram ją, przytulam - uspokaja się. Zresztą przytulałam obydwoje, pozostała dwójka, te dwa wielkoludy, czuły się wyśmienicie.
Chore psiaki nie chciały nic jeść, ani pić. Wlałam im do pyszczków takie specjalne krople. Co powiedzieć - martwiłam się strasznie.
Obydwoje nawet o własnych siłach nie stali. Piszczą, płaczą, jęczą.
Dzwonię do całodobowego weterynarza: "To ich opóźniona reakcja na zastrzyk". W myślach posłałam mu solidną wiązankę, ale nic, dalej się nimi opiekuję. Oddychają coraz ciężej, aż mi żal ich do osobnego kojca odkładać (odizolowałam je od pozostałych). Przytulam je, całuję, robię co mogę, byleby przestały piszczeć. Odkładam chłopaka, bo czuje się lepiej. Męczę jeszcze przez chwilę dziewczynkę, ale dobra, przestaję i odkładam ją do kojca.
Wyszłam na minutkę do łazienki, wracam - dziewczyna się nie rusza, chłopak jęczy.

Dzwonię do weterynarza, ciągle ten sam jest na zmianie. Wręcz krzyczę, że jeden pies mi umarł, a drugi ledwo żyje, że co mam robić, pytam, czy jest możliwość żeby przyjechał.
"Zdechł, nie umarł." Mało mnie tak szlag nie trafił. Rzuciłam słuchawką, biegnę do chłopca - jęczy i płacze. Biorę go do rąk, a jego ciałko jest jak szmaciana lalka, bezwładne. Przytulam go, z przyzwyczajenia szepczę mu do ucha, gadam, całuję, wycieram nos. A on coraz ciężej oddycha, niemalże się budzi. Minęło góra pół godziny - umarł w moich rękach. Pochowałam psiaki, zakopałam.
Dobra, jadę do 'mojego' weterynarza, bo właśnie o tej godzinie miał otwierać gabinet.

Czego się dowiedziałam? Że weterynarz powinien dać co najmniej po trzy zastrzyki każdemu psiakowi (odporność, wzmocnienie, antywirus), przepisać leki dla psiaków. Katar, szczególnie ropny, jest strasznie niebezpieczny dla szczeniąt w tym wieku. Może gdybym pojechała do znajomej pani weterynarz (gdyby nie miała zamkniętego gabinetu), to by psiaki jeszcze żyły. I zdrowiały. Albo gdyby weterynarz z całodobowej kliniki wykazał się większą kompetencją...

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (809)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…