zarchiwizowany
Skomentuj
(34)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ponieważ swoją historią o oddaniu do sklepu gry, którą kupił mój nieletni syn wywołałam kilka komentarzy w stylu "dlaczego niby nie mógł jej sam kupić?" oraz "jakie są na to paragrafy?" dodam opowiastkę o zakupach nieletnich z zamierzchłej przeszłości. Tak, tak, nawet w czasach komuny już uważano, że osoba nieletnia nie może podejmować samodzielnie czynności prawnej, jaką niewątpliwie jest zawarcie umowy kupna-sprzedaży.
Wtedy sprawczynią zamieszania była moja siostra, wówczas mniej więcej czternastoletnia. Przez kilka ładnych tygodni (miesięcy?) patrzyła łakomym wzrokiem na sukienkę wywieszoną w prywatnym "butiku" o zacięciu "artystycznym" w centrum miasta. Suknia była z pikowanym karczkiem, dłuuuga i uszyta z farbowanej na wiśniowo bawełny (typu gruba pielucha). No, po prostu szczyt marzeń i elegancji!
Do tego droga jak sto diabłów, bo przecież szyta ręcznie przez plastyczkę.
W końcu po serii imienin-urodzin-świąt siostrze udało się jakoś uzbierać potrzebną gotówkę i nie mówiąc nic nikomu pojechała po swoje cudo.
Sukienka, zdjęta z wystawy po kilku miesiącach wiszenia-straszenia, była:
1. niemiłosiernie zakurzona;
2. paskudnie i trwale odbarwiona za sprawą palącego słońca;
3. za duża o jakieś XXL numerów.
Ale mimo to siostra ją kupiła, przywlokła do domu i wyprała ręcznie oraz rozwiesiła nad wanną, bryzgając przy okazji pofarbowaną na bordowo wodą na białą emalię oraz pewexowskie, z trudem zdobyte kafelki. Łazienka po tej operacji wyglądała jak miejska rzeźnia albo łaźnia po ataku wampirów.
Tu dodam, że nasza mama jest z tak zwanego dobrego mieszczańskiego domu i potrafi doskonale szyć, haftować, dziergać a nawet robić frywolitki. I zawsze stawiała sobie za punkt honoru, abyśmy obie były dobrze ubrane w czasach, gdy na wieszakach w sklepie wisiały tylko plastikowe fartuchy a fajne ciuchy przyjeżdżały w paczkach z Ameryki.
Nie muszę opisywać chyba jej miny, jak zobaczyła ruinę łazienki i obciekające bordowe "cudo", które na mokro prezentowało się jeszcze gorzej, niż na sucho. Obejrzała je z niesmakiem, skrytykowała krzywe szwy i błyskawicznie wyciągnęła od siostry zeznanie, gdzie kupiła "tego lumpa"*.
Następnie spakowała sukienkę do torby i pojechała razem z nami-córeczkami oddać ją do "butiku". Tam objechała właścicielkę interesu od góry do dołu w bardzo kulturalny sposób i na chłodno, jak w ogóle miała czelność sprzedać dziecku wybrakowany towar za cenę z kosmosu. Poradziła jej, aby sama po wysuszeniu założyła sobie to "artystyczne dzieło", ubarwione jeszcze teraz koszmarnymi zaciekami. I zabrawszy należne pieniądze wyszła z godnością ze sklepu.
*lump - tutaj: kawał szmaty, gwara poznańska -)
Wtedy sprawczynią zamieszania była moja siostra, wówczas mniej więcej czternastoletnia. Przez kilka ładnych tygodni (miesięcy?) patrzyła łakomym wzrokiem na sukienkę wywieszoną w prywatnym "butiku" o zacięciu "artystycznym" w centrum miasta. Suknia była z pikowanym karczkiem, dłuuuga i uszyta z farbowanej na wiśniowo bawełny (typu gruba pielucha). No, po prostu szczyt marzeń i elegancji!
Do tego droga jak sto diabłów, bo przecież szyta ręcznie przez plastyczkę.
W końcu po serii imienin-urodzin-świąt siostrze udało się jakoś uzbierać potrzebną gotówkę i nie mówiąc nic nikomu pojechała po swoje cudo.
Sukienka, zdjęta z wystawy po kilku miesiącach wiszenia-straszenia, była:
1. niemiłosiernie zakurzona;
2. paskudnie i trwale odbarwiona za sprawą palącego słońca;
3. za duża o jakieś XXL numerów.
Ale mimo to siostra ją kupiła, przywlokła do domu i wyprała ręcznie oraz rozwiesiła nad wanną, bryzgając przy okazji pofarbowaną na bordowo wodą na białą emalię oraz pewexowskie, z trudem zdobyte kafelki. Łazienka po tej operacji wyglądała jak miejska rzeźnia albo łaźnia po ataku wampirów.
Tu dodam, że nasza mama jest z tak zwanego dobrego mieszczańskiego domu i potrafi doskonale szyć, haftować, dziergać a nawet robić frywolitki. I zawsze stawiała sobie za punkt honoru, abyśmy obie były dobrze ubrane w czasach, gdy na wieszakach w sklepie wisiały tylko plastikowe fartuchy a fajne ciuchy przyjeżdżały w paczkach z Ameryki.
Nie muszę opisywać chyba jej miny, jak zobaczyła ruinę łazienki i obciekające bordowe "cudo", które na mokro prezentowało się jeszcze gorzej, niż na sucho. Obejrzała je z niesmakiem, skrytykowała krzywe szwy i błyskawicznie wyciągnęła od siostry zeznanie, gdzie kupiła "tego lumpa"*.
Następnie spakowała sukienkę do torby i pojechała razem z nami-córeczkami oddać ją do "butiku". Tam objechała właścicielkę interesu od góry do dołu w bardzo kulturalny sposób i na chłodno, jak w ogóle miała czelność sprzedać dziecku wybrakowany towar za cenę z kosmosu. Poradziła jej, aby sama po wysuszeniu założyła sobie to "artystyczne dzieło", ubarwione jeszcze teraz koszmarnymi zaciekami. I zabrawszy należne pieniądze wyszła z godnością ze sklepu.
*lump - tutaj: kawał szmaty, gwara poznańska -)
Ocena:
15
(177)
Komentarze