Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#18163

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Domowych skarbów nie pokazuje się obcym. Nigdy, nikomu, niezależnie od okoliczności. O słuszności tej zasady przekonałam się w zeszłym tygodniu na własnej skórze.

Miałam ci ja zielnik. Zielnik - przynajmniej dla mnie - niezwykle cenny, bo kolekcja ziółek, opisów ich leczniczych zastosowań i związanych z nimi przesądów została zapoczątkowana jeszcze przez moją prababkę w latach jej szumnej młodości. Babcia doprowadziła zielnik do stanu robiącego wrażenie, ciotka, która go po niej przejęła - do budzącego oniemiały z zachwytu podziw. Po prostu skarb rodzinny, za który każdy etnolog i historyk farmakognozji w jednym dałby sobie uciąć ręce, uszy i kilka innych cielesnych wypustek, a ja jeszcze więcej, bo babcia włączyła w zapiski bogatą część swoich wspomnień i rozległej wiedzy etnograficznej. Dwa lata temu, kiedy przymierzałam się do magisterki o medycynie ludowej, ciotka postanowiła rozstać się z zapiskami i przekazać je mi, żebym dołożyła coś od siebie jako najmłodsza zielicha w rodzinie. Magisterkę napisałam i obroniłam, zielnik leżał u mnie w sekretarzyku i robił za bardzo alternatywną książkę kucharską oraz pamiątkę niemal równą relikwii. Póki nie wmieszali się w to, jak zwykle z najlepszymi chęciami, (nie)znajomi.

Chwila prywaty - osobiście nie mam niczego do ludzi, którzy studiują farmację jako jednostek, ale z racji zawodu licznych bliższych i dalszych krewnych tudzież powinowatych z bratową na czele, wydział farmacji tutejszego uniwerku medycznego odwiedzałam częściej niż przeciętni śmiertelnicy i nieodmiennie odnosiłam wrażenie, że albo mam zbyt wysokie wymagania, albo studenci (i nie tylko studenci) uważają, że dyplom należy im się za to, że rodzice/wujkowie/kochankowie wyprowadzacza psów są aptekarzami, zaś praca własna to niemile widziany dodatek, który powinien pozostawać w strefie całkowicie dowolnych opcji. Rozmawianie o czymkolwiek innym niż apteka rodziców i sposób obejścia egzaminów było ponad ich możliwości. Ale może po prostu trafiłam w niewłaściwe pokolenie.

Studenci farmacji, kiedy przychodzi czas nauki farmakognozji, muszą zrobić zielnik. Zajęcie przez wszystkich lubiane i kochane. Pod warunkiem, że się chce.

Reprezentantką takiego nieudanego pokolenia jest córka przyjaciela mojej bratowej, dziewczynka nastawiona na odziedziczenie apteki po tatusiu i wybitnie niechcąca. Pojawiła się w moim życiu bardzo niedawno, za sprawą telefonu od jej matki, która opowiedziała mi długą i wyciskającą łzy z oczu historię o tym, jak to jej jednorodna, dziewczę wszechstronnie genialne, musi zrobić zielnik "TO ŚMIESZNE JAK MOŻNA TEGO WYMAGAĆ ŻEBY JEJ WRAŻLIWA CÓRECZKA WAŁĘSAŁA SIĘ PO LASACH I ŁĄKACH ONA JEST STWORZONA DO WYŻSZYCH CELÓW CO CI PROFESOROWIE WYMYŚLAJĄ". Zapytana, co właściwie mam wspólnego z lenistwem jej córki, odparła, że PRZECIEŻ JA MAM GOTOWY ZIELNIK, to pożyczę jej córce, ona go odda i zaliczy farmakognozję. Ale to już teraz, bo córeczka ma przedłużoną sesję i czas jej się kończy.

Zagotowało się we mnie. Migiem zadzwoniłam do bratowej i wymolestowałam zeznania - owszem, zna taką panią, to żona jej przyjaciela, córka ma ogólne kłopoty ze sobą i studiami, ale przyjaciel jeszcze ze studiów i może zgodziłabym się pokazać jej zielnik, żeby przynajmniej zobaczyła, jak można coś takiego zrobić. Kręcąc nosem i marudząc, zgodziłam się na jednorazowe, krótkie oględziny pod moim nadzorem. Córeczka zadzwoniła, jakoś uzgodniłyśmy termin (kończyło mi się L4 i wracałam do pracy, co doczekało się komentarza "ale ty problemowa jesteś"). I wszystko mogłoby się na tym skończyć, gdyby córeczka nie postanowiła wykazać się większym sprytem od mojego.

Pojawiła się u mnie w odpowiednim dniu, ale 3 godziny przed moim powrotem, doskonale wiedząc, że mnie nie będzie i zaskakując mojego narzeczonego w środku projektu informacją, że przyszła po obiecany zielnik. Co prawda tłumaczyłam mu wcześniej, że taka panienka przyjdzie i będzie go oglądać pod moim nadzorem, ale na jego miejscu pewnie też zapamiętałabym tylko tyle, że jakaś dziewczyna przyjdzie w związku z ziółkami. I gdybym miała tyle poczciwości, co on, też bym go jej oddała, bo skoro ze mną już ustalone i coś rano wspominałam, to pewnie wszystko jest w porządku.

Tak. Zabrała zapiski i zniknęła. Po moim powrocie do domu, dobre dwie godziny zajęło mi zorientowanie się, że nie przyjdzie, a zielnik zniknął. Szybkie przesłuchanie chłopaka, kontrolowany wybuch wściekłości (w końcu niewinny), przesłuchanie bratowej, która, niestety, nie potrafiła podać z pamięci adresu przyjaciela, a ten nie odbierał jej telefonów, więc ustalenie właściwego celu nalotu zabrało mi kolejnych kilka godzin... Koniec końców, zwerbowana naprędce ekipa szturmowa (ja, bratowa i mój chłopak, wszyscy pod pewnymi względami robiący za trzech asasynów każde) znalazła się na miejscu dopiero bardzo późnym wieczorem.
Dobijanie się do drzwi, otwiera przyjaciel i ląduje na podłodze, a ja wrzaskiem domagam się zwrotu bezczelnie wyłudzonego manuskryptu. Z góry zbiega żona, drąc się jeszcze głośniej ode mnie. Awantura rozpętuje się na całego (zawdzięczam jej ponowne L4, bo całkowicie rozwaliłam sobie wtedy gardło), bratowa nakrywa córkę usiłującą się chyłkiem wymknąć, ojcu w końcu udaje się wytłumaczyć (bardzo bolesnym dla ucha sopranem), co się stało... Z miejsca stanął po mojej stronie. Córeczka, choć wzbraniała się jak mogła (linia obrony "na co komu sterta starych papierzysk" przyniosła jej ode mnie kopniaka w dupę), oddała w końcu mój zielnik. A raczej to, co z niego zostało. Drżącymi od nerwów i hamowanego płaczu rękami przewracałam kolejne kartki, bestialsko pocięte i podziurawione. Chciała chyba poprzyklejać rysunki i opisy, więc wycięła je z oryginału... przy okazji niszcząc coś, nad czym pracowały 4 pokolenia mojej rodziny. Dobrze, że byłam zmęczona, bo chyba zabiłabym na miejscu. Jej ojciec patrzył mi przez ramię, potem zapytał, czy to jest to, na co wygląda. Przytaknęłam - i dopiero wtedy zaczęła się zabawa. Miał bogatszy zasób inwektyw niż ja. Na końcu córeczka zrobiła się zielona.

Za zniszczony zielnik dostanę odszkodowanie (wypłacone w całości z jej forsy, jak zapewnił jej ojciec, będzie na sporą część weselnych wydatków), ale pieniądze nie naprawią pociętego papieru. Córka, niestety, nie wyleciała ze studiów, co i tak było najbardziej miłosiernym z moich życzeń dla niej. Przynajmniej mam świadomość, że bardzo długo zapamięta, że cudzych rzeczy się nie niszczy, bo trzepnięcie jej po kieszeni wywołało falę spazmów. Ale jedna z najcenniejszych dla mnie rodzinnych pamiątek jest w strzępach, bo jakaś smarkula postanowiła iść na skróty. Zaczęłam rozumieć ciotkę Iwaszkiewicza, która nawet cukier zamykała na klucz, kiedy przychodzili goście.

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1410 (1478)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…