Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#18379

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może będę trochę nudna (czyt. stała w temacie), ale przypomniało mi się kolejne zdarzenie z kotami (i idiotami) w tle – od historii do historii i człowiek sobie przypomina coraz więcej. Wiem, że duża część z Was woli czytać historie tzw. autobusowe, więc będziecie trochę zawiedzeni, bo miejską komunikacją już 5 lat nie jechałam :) W każdym razie historia raczej do pomyślenia i zastanowienia się nad paroma rzeczami. Trochę długo będzie tym razem.

Rzecz miała miejsce 14 lat temu w okolicach czerwca (miałam wtedy 8 lat) – mogłoby się zdawać, że powinnam mało z tego pamiętać, aczkolwiek niektóre rzeczy pamięta się bardzo dobrze mimo upływu czasu.

Moja pierwsza kotka (wtedy roczna) urodziła 2 maluchy. Kiedy miały prawie 2 miesiące, zaczęły już dobrze brykać i wypuszczaliśmy je na podwórko (mieszkam w spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, ruch samochodowy prawie żaden, ale i tak małe nie próbowały wychodzić poza ogrodzenie, tak więc pełen luzik).

Jednemu maluchowi przydarzył się jednak nieszczęśliwy wypadek (dla historii dość ważny) – został przejechany samochodem ojca, kiedy ten cofał i próbował wyjechać z podwórka. Małe kotki lubią samochody, a szczególnie wdrapywanie się na opony i spanie na nich, więc niestety nie dało rady upilnować… Generalnie była panika, weterynarz, założone szwy na brzuszku, a potem przez długi czas karmienie Pusi (bo tak ją nazwaliśmy) strzykawką. Byłam dość odpowiedzialnym dzieckiem (w przeciwieństwie do…a zresztą – zobaczycie), więc sumiennie się nią zajmowałam.

Postanowiliśmy też, że jeden kociak (Pusia) zostanie z nami na stałe, natomiast jej brat (Mruczek) miał być oddany na wieś do dziadków mojej koleżanki z ławki – akurat nie mieli kota, więc chcieli bardzo chętnie.

Kiedy więc zbliżała się godzina odbioru kotka, zamknęliśmy oba dla pewności w takiej komórce na podwórku (nie była to żadna szopa czy coś w tym stylu – tylko obiekt przystosowany prawie idealnie dla kotów: miały tam swoje pudełka do spania, jedzenie, zabawki i mnóstwo rzeczy które mogły niszczyć do woli). Komórka była zamykana na zasuwę, więc nie ma siły, żeby się wydostały.

W końcu przyjechała koleżanka z dziadkiem, wszyscy zadowoleni, idziemy po kotka, otwieramy komórkę i…zonk. Po kotach ani śladu. Normalnie WTF – zamknięte było solidnie tak jak trzeba, więc jakim cudem? Zaczynamy poszukiwania, wszyscy już lekko zdesperowani i nagle słyszę ciche kocie piszczenie. Przysłuchuję się dokładnie i w końcu namierzam, z którego kierunku dobiega – a mianowicie zza płotu sąsiada.

No to lecimy do niego, moja matka (już nieźle wkurzona) wpada do niego na podwórko i jaki obraz zastaje? Otóż córka sąsiadów (nieco ode mnie młodsza) i dwójka dzieci innego sąsiada …bawi się w najlepsze (z) kotkami. Polegało to na ściskaniu ich, podrzucaniu i tarmoszeniu jak się tylko da (przypominam: jeden świeżo po wypadku). Matka natychmiast kotki zabrała i przekazała je mnie (dzieci oczywiście w ryk i uciekają do domu), a sama poszła opieprzać sąsiadkę, która w międzyczasie zdążyła wyjść przed dom. Okazało się, że jej córka weszła bez pozwolenia na moje podwórko, otworzyła zasuwę i wzięła kotki z komórki (po czym idealnie wręcz ją zamknęła). Sąsiadka zawzięcie jej broniła, że nic wielkiego się nie stało, że to tylko koty i że dziecko się chciało pobawić tylko… Ona sama o wszystkim wiedziała, ale nie zabrała dziecku kotów i nie oddała. Matkę wkurzyło to jeszcze bardziej i zjebkę słyszała chyba cała dzielnica. (Dziecko się widocznie niczego nie nauczyło, bo kilka dni później weszło jeszcze raz na podwórko – tym razem łupem padły długo hodowane tulipany babci, wyrwane razem z korzeniami – ale uznałam to wręcz za satysfakcjonujące, bo moja własna babcia też wolała wcześniej usprawiedliwiać sąsiadkę nie wiem po co…).

Mruczka przekazaliśmy dziadkowi koleżanki, natomiast z Pusią było gorzej – wycieńczona, obolała i z rozchodzącymi się szwami. Wymagała długiej opieki, ale daliśmy radę – wyrosła na śliczną kotkę, rok później miała nawet dzieci. Przy sterylizacji u weterynarza dowiedzieliśmy się, że ma w brzuchu nowotwór – spowodowany niemal w 100% tym tłamszeniem. Niestety był nieoperowalny, ale na szczęście nie złośliwy, miała żyć z nim długo i szczęśliwie.

Czy tak się stało, nie wiem – kilka miesięcy później ktoś mi ją ukradł. Wszyscy jej szukaliśmy, pokazywałam ludziom jej zdjęcie, chodziłam, pytałam…nic. Jej matka (moja najstarsza kotka) strasznie to przeżyła, długo nie chciała jeść, chodziła po całej okolicy i miauczała – autentycznie jej szukała (możecie sobie mówić, że koty są głupie, ja wiem swoje). Co się z nią stało dowiedziałam się przypadkiem jakieś 10 lat później – babcia się niechcący wygadała, że u sąsiada był wtedy remont domu i jakiemuś robotnikowi się spodobała, więc ją zabrał. Babcia o wszystkim wiedziała, ale wtedy nie powiedziała ani słowa (tak, miałam ochotę ją zabić już któryś raz z kolei). Byłyby duże szanse na jej odzyskanie, bo remont trwał z miesiąc, a teraz to już po ptakach… W każdym razie pozostaje mieć nadzieję, że dobrze się miewa, jest cała i zdrowa.

A najstarsza kotka? Bardzo długo dochodziła do siebie, ale w końcu zapomniała. Obecnie ma ponad 15 lat i śpi sobie grzecznie przytulona do moich nóg, kiedy piszę tą historię :)

Morał na dziś brzmi mniej więcej tak: drogie dzieci – zwierzę to nie zabawka. Drodzy rodzice – z łaski swej wytłumaczcie to swoim dzieciom.

moja ulica

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (255)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…