Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#18408

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mamy sąsiadkę, która od zawsze jest troszkę dziwna. Jej dziwność przejawiała się m. in. tak, że nie wypuszczała swojego synka na ulicę, żeby mógł pobawić się z innymi dziećmi. Odkąd pamiętam, mieszkam w bardzo spokojnej okolicy, samochody tu prawie nie jeżdżą, nikt nikomu nic nie robi, nikt dzieci nie porywa, nie bije itp. Od zawsze młodsze dzieciaki bawiły się na ulicy pod nadzorem starszych dzieci (od 10 lat w górę), a czasem i na dzieci wyjrzał przez okno ktoś dorosły i żadnemu z dzieciaków nigdy nic się nie stało. Sama w ten sposób spędziłam dzieciństwo, pilnowana przez starsze dzieci i żyję. A potem ja pilnowałam młodszych i też wszystkie żyją. No ale sąsiadka miała w tej kwestii inny pogląd. Otóż - jej synek może się zarazić od innych dzieci chorobami [!], jej synek nie będzie bawił się w taki sposób, w jaki bawią się tutejsze dzieci, bo się ubrudzi (czyli skakanie po kałużach, włażenie na drzewa, co jest najnormalniejszą dziecięcą zabawą), inne dzieci nauczą jej synka głupot, stoczy się [!] i różne inne tego typu wymówki. Nawet pod nadzorem dorosłych osób jej synkowi nie wolno było bawić się z innymi dziećmi.
Zdarzało się, że dzieciak wyszedł na ulicę w towarzystwie ojca, na przykład pojeździć na rowerku. Gdy tylko chciały dołączyć do niego inne dzieci ze swoimi rowerkami, jego ojciec je przeganiał, bo ich synek nie będzie bawił się z brudnymi dziećmi (w sensie, że się ubrudziły gdzieś na drzewie, piasku, w trawie itp czyli normalka). No cóż. Zawsze kończyło się to płaczem tegoż chłopca, no ale cóż zrobić? Kiedy nie mieli czasu wyjść z dzieckiem na ulicę, chłopak siedział na podwórku zupełnie sam, brama zamknięta na kłódkę, do tego pręty pionowe i wyższe chyba od przeciętnego mężczyzny, tak, że nawet wspiąć się po nich nie dało. Zdarzało się, że inne dzieci bawiły się z nim przez płot, ale szybko były przeganiane wraz ze starszymi opiekunami.

I oto, chłopiec po tej jakże troskliwej opiece wyrósł na dzikusa nieobytego w społeczeństwie.
Urodziły się nam szczeniaczki. Miały już chyba po dwa miesiące, więc się z nimi bawiliśmy w towarzystwie innych dzieci z naszej ulicy. Żadne z dzieci nic złego pieskom nie zrobiło, wręcz przeciwnie, obchodziły się z pieskami jak z jajkami. Aż nagle podleciał chłopiec sąsiadów, dopadł do jednego z piesków i zaczął go dusić. Oczywiście oberwało mu się od dzieci i to solidnie. Co spotkało się z pretensjami jego rodziców. No bo jak to tak bić ich synusia. A pieska dusić można? Potwierdziła się ich teza, że wśród dzieci z okolicy ich syn nie może oczekiwać niczego dobrego i oczywiście zamknięto go na powrót za płotem. Dzień w dzień zdarzało się, że dzieciak rzucał zza płotu w inne dzieci kamieniami (nie wiem skąd brał tyle kamieni) lub swoimi zabawkami, a potem darł się, że mu zabawki kradną, a rodzice oczywiście lecieli go "zbawić".

Nadszedł czas, gdy chłopiec poszedł do szkoły. Już w zerówce dawał się we znaki. Ciągłe skargi ze strony innych rodziców, bo bił dzieci. Kiedy już był w pierwszej klasie podstawówki, a mój brat w drugiej, poszłam pewnego razu odebrać mojego brata ze szkoły. Razem z tym chłopcem do tej samej klasy chodziła córka mojej kuzynki. Weszłam do korytarza i patrzę, a tam na podłodze pod ścianą siedzi naburmuszony syn sąsiadów, prawdopodobnie został wyrzucony z lekcji, co było normą w jego przypadku. Po chwili z klasy wyszła córka mojej kuzynki i udała się do toalety. Zostało może 10 minut do końca lekcji. Kiedy dziewczynka z toalety wychodziła, nie zdążyłam nawet zareagować, ni z tego ni z owego dzieciak podbiegł do drzwi od wc i z całej siły je zatrzasnął. Efekt? Złamany nos córki kuzynki, krew się polała. Odprowadziłam ją do pielęgniarki (na szczęście miała gabinet niedaleko), która z kolei opatrzyła poszkodowaną i zadzwoniła na pogotowie (sama zadzwonić nie mogłam, bo nie miałam telefonu i na takowy w tamtych czasach mało kto mógł sobie pozwolić), a dzieciaka krótko mówiąc opierniczyłam z góry na dół. Nie przeklinałam ani nic w tym stylu, ale parę słów mu powiedziałam, żeby się ogarnął, bo byłam po prostu wściekła. Potem wezwałam jego nauczycielkę, czy może pielęgniarka ją wezwała, już nie pamiętam, ale to nie jest tu istotne. Jakoś tak to się potoczyło, pamiętam w każdym razie jak się rozpłakał za to, że go skrzyczałam. Trochę mi go szkoda się zrobiło, bo to przecież nie jego wina, że go rodzice wychować nie potrafili. Od najmłodszych lat wmawiali mu, że inne dzieci to plebs i on jest lepszy od nich, że jego nie wolno uderzyć, ale jak mu coś robią, to on może zbić i tego typu głupoty (sama autentycznie to słyszałam, bo często mówili mu tak na ich własnym podwórku, a lubiłam niedaleko się bawić).
Odebrałam brata i o sprawie niemal zapomniałam. Do czasu. Jeszcze tego samego dnia przyszła do nas sąsiadka z awanturą, że jak ja mogłam na jej synusia nakrzyczeć. Nie miałam siły już się kłócić, więc wygoniłam ją i na odchodne powiedziałam, że niech się nie dziwi, że jej synuś taki jest jak go tak, a nie inaczej wychowała. Ale wyszło, że to jej synek był pokrzywdzony, a nie córka mojej kuzynki, której złamał nos. Potem z tego, co pamiętam moja ciotka i kuzynka wykłócały się z sąsiadką, a ta oczywiście wmawiała, że złamany nos to nic takiego, że gorzej skrzywdzono jej synka, bo na niego nakrzyczałam, bo obniżono mu w szkole ocenę z zachowania itepe itede. Mało tego sąsiadka chciała mnie podać do sądu, że na niego nawrzeszczałam. Ostatecznie do sądu mnie nie podała, ale humoru napsuła i stresu narobiła na dobre kilka tygodni.
Dziś chłopak ma 15 lat. Nie widuję go na co dzień, więc nie mogę powiedzieć jaki jest teraz. Nie mam do niego pretensji, bo to nie jego wina, że go tak wychowano. Mam pretensje do jego rodziców, którzy mieli takie podejście do wychowywania dziecka.

z życia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (258)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…