Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#19153

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym personelu szpitala w moim mieście. Będzie długo, uprzedzam. Rzecz działa się na początku sierpnia i do dziś na samo wspomnienie tamtych wydarzeń czuję złość i obrzydzenie. Jeśli ktoś je, to radzę przewinąć do następnej historii. Nie będę przytaczać dialogów, bo dokładnie nie pamiętam, za to postaram się zwięźle wszystko opisać. Ale do rzeczy.

Wprowadzenie:
30-tego lipca tego roku mój synek stwierdził, że znudziło mu się życie w symbiozie z mamą i postanowił opuścić ciepłe i bezpieczne pielesze mego wnętrza. Szast prast – i już byłam pojedyncza, a w zamian dostałam swój wyczekany Cud. Wszystko ładnie pięknie, mama i synek czują się świetnie, tylko czekać te parę dni na wyjście do domu. Ale tu zaczęły się schody.

Historia właściwa:
W szpitalu spędziliśmy prawie dwa tygodnie. Dlaczego? Nagle okazało się, że moje dziecko ma zapalenie płuc. Ki diabeł? Skąd by się miało tego nabawić w pierwszych dniach życia? No ale nic, przecież nie będę ryzykować zdrowia i życia dziecka, zostajemy w szpitalu, aż go wyleczą. I to był błąd. Przenieśli go na oddział neonatologiczny i niestety mogłam synka widywać tylko podczas karmień, na które wołały panie pielęgniarki. W takiej sytuacji jak ja było parę innych mam, których dzieci NAGLE dostały zapalenia płuc. Mało tego. Do zapalenia płuc wśród paru niemowląt dołączył nagle gronkowiec obecny we krwi. Na szczęście mojego synka to ominęło, jednak z każdym dniem ryzyko, że się zarazi istniało. Powiedzcie, skąd, w szpitalu, na oddziale, gdzie przebywają noworodki, pojawił się gronkowiec – jak powszechnie wiadomo, choroba, która może pojawić się w skupiskach brudu? I tak z pięciu, czy sześciu dzieciaczków na neonatologii, zrobiło się nagle dwanaścioro. Wraz z mamami zaczęłyśmy się mocno niepokoić, przecież chodziło o zdrowie naszych dzieci. Poszłyśmy do oddziałowej neonatologii. I tu po raz pierwszy opadła nam szczęka. Gdyż pani pediatra opiekująca się naszymi dziećmi stwierdziła, że dzieci zaraziły się OD MAM, czyli od nas. Byłyśmy w szoku, gdyż, po pierwsze, nie robili nam żadnych badań na obecność tej bakterii, a po drugie, która matka zachowywałaby się tak, żeby własne dziecko zarazić? Przecież logiczne, że przy kontakcie z dzidziusiem higiena to podstawa. Jednak piekielnych sytuacji było znacznie więcej. Czyniąc obserwacje, mogłyśmy śmiało stwierdzić, że personel szpitala to HIPOKRYCI DO POTĘGI ENTEJ, a mianowicie:

1. Dzieci karmiłyśmy w specjalnym pomieszczeniu zwanym pokojem karmień. Sala z krzesłami, kolorowe obrazki na ścianach, przewijak, sprzęt do mycia i dezynfekcji rąk. Jak wiecie, po porodzie przez jakiś czas organizm się oczyszcza, i można powiedzieć, że przez parę tygodni kobieta ma nieustanny okres. W szpitalu zabraniali nam nosić normalnych podpasek i bielizny, „aby rany się zagoiły” (co na szczęście mnie nie dotyczyło, gdyż miałam cesarkę), i mamy musiały używać wkłady poporodowe. To taka przeogromna gruba podpaska, jak dokładnie to wygląda, odsyłam do googli. W każdym razie było to uciążliwe. I niestety, któregoś dnia pojawiły się na podłodze w pokoju karmień plamy krwi. Wiadomo, zdarza się, nikt do nikogo pretensji o to nie miał w obecnej sytuacji. Jednak plamy krwi nie znikały. Były sobie na podłodze, jeden dzień, drugi, trzeci, bakterie już pewnie zaczęły ewoluować, ale plama nie znikała. W końcu poszłyśmy do oddziałowej z oburzeniem, że tam przecież dzieci małe przebywają, w dodatku chore, osłabione, a podłogi nikt nie myje. Ona zdziwiona i oburzona, że jak śmiemy mieć pretensje, przecież panie sprzątające co 3 godziny podłogę tam myją. Tiaaa, a nam czołgi jadą. W końcu, PO TYGODNIU plama zniknęła.

2. Sytuacja druga, jeszcze bardziej obrzydliwa, więc kto je, ten niech najpierw skończy konsumpcję. Panie sprzątające chodzą od sali do sali z całym swym ekwipunkiem i standardowo – mopem przejechany tylko środek sali, bo po co sprzątać pod łóżkami, czy pod oknem. Jedna z mam specjalnie nawet rzuciła w kącie pod łóżkiem woreczek. Myślicie, że ktoś go sprzątnął? Skąd, leżał 3 dni, zanim ona sama go z powrotem nie sprzątnęła. Jednak największym przegięciem była wymiana worków na śmieci. Nie wiem jak Wy, ale ja w swoim domu, gdy worek się zapełni, wyciągam go z wiadra, zawiązuję i wywalam wraz z zawartością. W moim szpitalu mieli zupełnie inne zwyczaje. Panie sprzątające otwierały kubeł na śmieci, RĘKĄ w rękawiczce wyciągały i przerzucały wszystko z kosza do wielkiego worka, który trzymały w drugiej ręce, i wychodziły, zostawiając ten brudny przecież worek w kuble. Wszystkie mamy były po prostu w szoku. Po pierwsze, że one nie brzydziły się w ogóle stosować takich praktyk, bo przecież kosze pełne były zwykłych śmieci i odpadów higienicznych . A po drugie, panie sprzątające grzebiąc ręką w śmieciach, potem tą samą ręką dotykały klamki od drzwi, czy kranu przy zlewie, a my nieświadomie również po nich dotykałyśmy te rzeczy i potem szłyśmy do dzieci!

3. Żeby w pełni zobrazować hipokryzję personelu, dodam jeszcze, iż na oddział neonatologiczny wstęp miały tylko i wyłącznie mamy. Nawet tatusiowie nie mogli zobaczyć swoich dzieci. Mój Luby widział naszego synka tylko parę godzin po porodzie. Potem dopiero po prawie dwóch tygodniach. Jednak ten zakaz nie obowiązywał widocznie DOSTAWCÓW PIZZY, którzy wchodzili ot tak sobie z dworu, bez żadnych fartuchów, na oddział gdzie leżały noworodki. Nie dotyczył również PANÓW ROBOTNIKÓW, którzy przychodzili z oddziału piętro niżej, który był remontowany. Wchodzili do pomieszczeń, gdzie leżały dzieci, w brudnych kombinezonach, uwalanych farbą, pyłem i tynkiem.

4. Dalsze obserwacje wyjaśniły również, dlaczego większość dzieci, w tym mój synek dostały zapalenia płuc. W pomieszczeniach, gdzie dzieci przebywały na samym początku, było bardzo ciepło – wiadomo, Maluszki nie mogą zmarznąć. Tak ciepło, że panie pielęgniarki nie zważając na dzieci postanowiły sobie, że będą wietrzyć sale. Przeciągi tam były na porządku dziennym.

5. Jeśli ktoś się nie orientuje, informuję, że w ostatnich tygodniach ciąży kobieta powinna poddać się badaniu na obecność paciorkowca. Na swoje nieszczęście oddałam swoją próbkę do laboratorium w tymże szpitalu. Wynik dodani. Skąd? Dlaczego? Jak? Dodam tylko, że wszystkie, dosłownie wszystkie mamy z oddziału położniczego, które oddały próbki do tego laboratorium miały wyniki dodatnie. O dziwo, te, które oddały gdzie indziej, miały wyniki w większości ujemne.

Czy ktoś się jeszcze dziwi, dlaczego nasze dzieci chorowały?!

Myślę, że te sytuacje w pełni obrazują, jaki brud i smród panował w szpitalu. Zakończyło się to jedną wielką akcją dywersyjną, gdyż jedna z mam zgłosiła to wszystko do sanepidu. Do dziś śmiać mi się chce, gdy zobaczyłyśmy, jak któregoś dnia rozpoczęła się akcja „wielkie sprzątanie”. Cały oddział został dosłownie wylizany przed wizytą sanepidu, panie sprzątające patrzyły na nas, jakbyśmy im rodzinę wymordowały, worki na śmieci wymieniano dwa razy dziennie, a podłoga jak i sprzęty w pokoju karmień były dezynfekowane co 4 godziny.

Dodam tylko, że o moim szpitalu było dość głośno z uwagi na inne bakterie, przez które był nawet przez pewien czas zamknięty i odsyłali na inne porodówki. Nawet zastanawiałam się, czy nie rodzić w innej miejscowości, ale mój ginekolog (który jest ordynatorem na położnictwie), zapewniał mnie, że wszystkiego się pozbyli, jest idealnie czysto, wszystko zostało wydezynfekowane. O ironio! Chyba wpadłam z deszczu pod rynnę... Także, jeśli ktoś ogląda UWAGĘ, albo inne programy informacyjne (nie pamiętam już, w jakim programie był ten reportaż), to ma teraz pełny obraz piekielności pracowników szpitala z pierwszej ręki. Na szczęście to już teraz tylko złe wspomnienia, a mój synek w ogóle nie będzie nic z tego pamiętał. Jest teraz trzymiesięcznym rozkosznym, uśmiechniętym i co najważniejsze ZDROWYM niemowlęciem.

Szpital Specjalistyczny w Pile

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 442 (532)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…