zarchiwizowany
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia freelancera, epizod jeszcze na etacie, parę dobrych lat temu:
Pracowałem kiedyś w firmie produkcyjno-programistycznej i realizowałem projekt (jako kierownik projektu i główny programista) dla jednego z większych klientów tej firmy (duża firma / korporacja). Mniejsza o szczegóły, w każdym razie od naszej strony (firma programistyczna) jak i klienta były oddelegowane osoby do koordynacji i realizacji prac.
Firma klienta odpowiadała za dostarczenie schematów działania, w skrócie specyfikacji i odpowiadała za kwestie weryfikacji merytorycznej programu.
Z kolei firma w której pracowałem, miała za zadanie tę aplikację zaprojektować, wykonać, sprzedać a później serwisować. Od strony firmy klienta był ich kierownik, od strony firmy w której pracowałem - ja (pomijając handlowca z naszej firmy i prezesa, który negocjował z tym klientem).
No i początek współpracy ładny, raz jeżdżę ja do nich, innym razem ich kierownik do nas. Ot normalka przy większym projekcie.
W końcu sytuacja zaczyna robić się napięta, bo klient zaczyna wprowadzać coraz to nowe zmiany.
Dla niewtajemniczonych. Jeśli programista podejmuje się wykonania programu, musi mieć jakiś zarys i projekt tego co robi. Zwykle większość sytuacji musi być jasno opisana, aby było wiadomo, jak aplikacja ma się zachować i wyglądać w danej sytuacji. Często jest tak, że na podstawie danych od klienta robi się projekt (który jak wiadomo ma swoje ograniczenia) i nie da się go w nieskończoność rozszerzać. Od pewnego momentu trzeba powiedzieć stop i realizować to co trzeba (np. to co bo było zapisane w umowie), a nie to "co by się jeszcze przydało lub jest na ten moment potrzebne".
Tak więc jak już się zapewne domyślacie, kierownik ma coraz to nowe pomysły, zmienia specyfikację, czas nagli, a niedługo trzeba aplikację skończyć (prace trwały kilka miesięcy).
Czasem lubię z siebie dać trochę więcej, więc jak to mówią, co jakiś czas daję "gratisy" - a tu pójdę na rękę i coś wprowadzę, zasugeruję lepsze rozwiązanie. Po prostu chcę, aby program opracowywany przeze mnie miał nie tylko przepisowe "ręce i nogi" ale także i posiadał dodatkowe usprawnienia, aby użytkowanie było przyjemne i całość była naprawdę użyteczna dla zwykłego szeregowego użytkownika.
I co się nagle okazuje, że trzeba powiedzieć: STOP - tego się nie da, to trzeba ograniczyć. Ile można się godzić na zmianę wytycznych. Program w końcu kiedyś musi powstać :)
I tutaj właśnie następuje piekielność kierownika. W którejś z brzegu rozmowie telefonicznej słyszę coś takiego tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- robisz ten projekt dla nas, jesteś naszym niewolnikiem!
(Czyli -> masz robić to co każemy.)
No tu mnie zamurowało. To że szedłem im na rękę, uznali jako coś co się im, jako osobom z wyższym stanowiskiem w korporacji, należy.
Oczywiście wkurzyłem się, kroki wprost do szefa firmy w której pracowałem i wyjaśnianie sytuacji co to ma być.
Jak się później okazało, firma Klienta nie miała opinii przychylnej pracownikom. Owszem jak to w korporacji bywa, jakoś rozbudowany socjal jest, ale ... kosztem pracowników/podwykonawców, którzy wobec świadomości w jakiej to "doskonałej korporacji" pracują powinni poświęcać dla niej niemal wszystko :P
Oczywiście od tego momentu kontakty były już bardziej oficjalne i dodatkowych "gratisów" już nie było. Ale ze współpracy pozostało parę takich piekielnych historyjek.
Pomimo, iż kierownik na codzień nie był chamski, czy też niemiły, ba nawet dało się z nim sensownie porozmawiać jak z kumplem, to nawet po wyjaśnieniu sytuacji (był pod presją zarządu, w szczególności nadzwyczaj piekielnego prezesa - jak widać piekielność jest zaraźliwa) niesmak pozostał.
Pracowałem kiedyś w firmie produkcyjno-programistycznej i realizowałem projekt (jako kierownik projektu i główny programista) dla jednego z większych klientów tej firmy (duża firma / korporacja). Mniejsza o szczegóły, w każdym razie od naszej strony (firma programistyczna) jak i klienta były oddelegowane osoby do koordynacji i realizacji prac.
Firma klienta odpowiadała za dostarczenie schematów działania, w skrócie specyfikacji i odpowiadała za kwestie weryfikacji merytorycznej programu.
Z kolei firma w której pracowałem, miała za zadanie tę aplikację zaprojektować, wykonać, sprzedać a później serwisować. Od strony firmy klienta był ich kierownik, od strony firmy w której pracowałem - ja (pomijając handlowca z naszej firmy i prezesa, który negocjował z tym klientem).
No i początek współpracy ładny, raz jeżdżę ja do nich, innym razem ich kierownik do nas. Ot normalka przy większym projekcie.
W końcu sytuacja zaczyna robić się napięta, bo klient zaczyna wprowadzać coraz to nowe zmiany.
Dla niewtajemniczonych. Jeśli programista podejmuje się wykonania programu, musi mieć jakiś zarys i projekt tego co robi. Zwykle większość sytuacji musi być jasno opisana, aby było wiadomo, jak aplikacja ma się zachować i wyglądać w danej sytuacji. Często jest tak, że na podstawie danych od klienta robi się projekt (który jak wiadomo ma swoje ograniczenia) i nie da się go w nieskończoność rozszerzać. Od pewnego momentu trzeba powiedzieć stop i realizować to co trzeba (np. to co bo było zapisane w umowie), a nie to "co by się jeszcze przydało lub jest na ten moment potrzebne".
Tak więc jak już się zapewne domyślacie, kierownik ma coraz to nowe pomysły, zmienia specyfikację, czas nagli, a niedługo trzeba aplikację skończyć (prace trwały kilka miesięcy).
Czasem lubię z siebie dać trochę więcej, więc jak to mówią, co jakiś czas daję "gratisy" - a tu pójdę na rękę i coś wprowadzę, zasugeruję lepsze rozwiązanie. Po prostu chcę, aby program opracowywany przeze mnie miał nie tylko przepisowe "ręce i nogi" ale także i posiadał dodatkowe usprawnienia, aby użytkowanie było przyjemne i całość była naprawdę użyteczna dla zwykłego szeregowego użytkownika.
I co się nagle okazuje, że trzeba powiedzieć: STOP - tego się nie da, to trzeba ograniczyć. Ile można się godzić na zmianę wytycznych. Program w końcu kiedyś musi powstać :)
I tutaj właśnie następuje piekielność kierownika. W którejś z brzegu rozmowie telefonicznej słyszę coś takiego tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- robisz ten projekt dla nas, jesteś naszym niewolnikiem!
(Czyli -> masz robić to co każemy.)
No tu mnie zamurowało. To że szedłem im na rękę, uznali jako coś co się im, jako osobom z wyższym stanowiskiem w korporacji, należy.
Oczywiście wkurzyłem się, kroki wprost do szefa firmy w której pracowałem i wyjaśnianie sytuacji co to ma być.
Jak się później okazało, firma Klienta nie miała opinii przychylnej pracownikom. Owszem jak to w korporacji bywa, jakoś rozbudowany socjal jest, ale ... kosztem pracowników/podwykonawców, którzy wobec świadomości w jakiej to "doskonałej korporacji" pracują powinni poświęcać dla niej niemal wszystko :P
Oczywiście od tego momentu kontakty były już bardziej oficjalne i dodatkowych "gratisów" już nie było. Ale ze współpracy pozostało parę takich piekielnych historyjek.
Pomimo, iż kierownik na codzień nie był chamski, czy też niemiły, ba nawet dało się z nim sensownie porozmawiać jak z kumplem, to nawet po wyjaśnieniu sytuacji (był pod presją zarządu, w szczególności nadzwyczaj piekielnego prezesa - jak widać piekielność jest zaraźliwa) niesmak pozostał.
etat
Ocena:
47
(127)
Komentarze