Tym razem o PUPie.
Bynajmniej nie chodzi tu o pieszczotliwą nazwę dwóch krągłości poniżej pleców - a o Powiatowy Urząd Pracy.
Historie o tej instytucji można mnożyć, aczkolwiek dziś będzie stosunkowo najnowsza.
Będąc osobą o statusie "poszukujący pracy", w ramach jakiegoś-tam-pięknie-nazwanego programu miałam wyznaczone spotkania z doradcą zawodowym, z którym to znalezienie pracy miało być formalnością.
Pierwsze spotkanie.
Stawiam się w PUPie o umówionej godzinie, uzbrojona w teczkę z CV, kilkoma przykładowymi listami motywacyjnymi, kopiami świadectw szkolnych i szkoleniowych. Spotkanie trwa może z kwadrans - Pan Doradca większość czasu przeznacza na znalezienie czegoś w komputerze i wydrukowanie mi kartki, na której poświadczam własnoręcznym podpisem, że nasze spotkanie się odbyło. I zostaje mi wyznaczony kolejny termin w środę o godz. 9, za około miesiąc. Ok.
W poniedziałek poprzedzający wizytę u doradcy, mojej teściowej, która ma się podczas mojej nieobecności zajmować moim małym Synkiem, wypada dysk. Z kręgosłupa.
Zatem ja za telefon i telefoniada z PUPem, chciałabym przesunąć termin u doradcy. Niestety po kilkunastu telefonach i przełączeniach do różnych pokoików, w "Trójce" dowiaduje się finalnie, że akurat dziś pana doradcy spod "Dziewiątki" nie ma i nikt nie może mi przenieść tej wizyty.
Wtorek, kolejne kilka telefonów, kilka razy od początku opowiadam o co chodzi i znowu to samo, doradcy dziś nie ma, żadna z kolejnych pań, w tym ta spod "trójki", nie może mi przenieść terminu.
Myślę sobie - no trudno - po prostu nie pojadę. Potem się będę tłumaczyć.
Środa 8.15, karmienie dziecka przerywa mi dzwonek telefonu.
Dzwoni Urząd Pracy. Pani urzędująca na co dzień w "trójce" informuje, że pan doradca choruje i moja wizyta zostanie przeniesiona na termin, o którym zostanę powiadomiona listownie.
Tego mi było za wiele, wygarnęłam Pani co myślę o ich urzędzie i o tym ile mi nerwów zjedli i pieniędzy na niepotrzebne rozmowy.
Dwa tygodnie później znalazłam pracę. Po znajomości.
Bynajmniej nie chodzi tu o pieszczotliwą nazwę dwóch krągłości poniżej pleców - a o Powiatowy Urząd Pracy.
Historie o tej instytucji można mnożyć, aczkolwiek dziś będzie stosunkowo najnowsza.
Będąc osobą o statusie "poszukujący pracy", w ramach jakiegoś-tam-pięknie-nazwanego programu miałam wyznaczone spotkania z doradcą zawodowym, z którym to znalezienie pracy miało być formalnością.
Pierwsze spotkanie.
Stawiam się w PUPie o umówionej godzinie, uzbrojona w teczkę z CV, kilkoma przykładowymi listami motywacyjnymi, kopiami świadectw szkolnych i szkoleniowych. Spotkanie trwa może z kwadrans - Pan Doradca większość czasu przeznacza na znalezienie czegoś w komputerze i wydrukowanie mi kartki, na której poświadczam własnoręcznym podpisem, że nasze spotkanie się odbyło. I zostaje mi wyznaczony kolejny termin w środę o godz. 9, za około miesiąc. Ok.
W poniedziałek poprzedzający wizytę u doradcy, mojej teściowej, która ma się podczas mojej nieobecności zajmować moim małym Synkiem, wypada dysk. Z kręgosłupa.
Zatem ja za telefon i telefoniada z PUPem, chciałabym przesunąć termin u doradcy. Niestety po kilkunastu telefonach i przełączeniach do różnych pokoików, w "Trójce" dowiaduje się finalnie, że akurat dziś pana doradcy spod "Dziewiątki" nie ma i nikt nie może mi przenieść tej wizyty.
Wtorek, kolejne kilka telefonów, kilka razy od początku opowiadam o co chodzi i znowu to samo, doradcy dziś nie ma, żadna z kolejnych pań, w tym ta spod "trójki", nie może mi przenieść terminu.
Myślę sobie - no trudno - po prostu nie pojadę. Potem się będę tłumaczyć.
Środa 8.15, karmienie dziecka przerywa mi dzwonek telefonu.
Dzwoni Urząd Pracy. Pani urzędująca na co dzień w "trójce" informuje, że pan doradca choruje i moja wizyta zostanie przeniesiona na termin, o którym zostanę powiadomiona listownie.
Tego mi było za wiele, wygarnęłam Pani co myślę o ich urzędzie i o tym ile mi nerwów zjedli i pieniędzy na niepotrzebne rozmowy.
Dwa tygodnie później znalazłam pracę. Po znajomości.
PUP
Ocena:
373
(489)
Komentarze