Odcinek drugi. Też o opisywanym uprzednio B.
Czasami nie trafiał na SOR, bo załoga wiedziała doskonale, że nie wymaga leczenia, chyba, że odwykowego).
Więc próbował. Uparcie. Do skutku... Takiego czy innego.
Miałem dyżur w Wielki Piątek.
Wyjazdów... do zarąbania. Ludkowie się tłuką, piją, generalnie post i zadumę mają głęboko poniżej kości guzicznej...
No i wezwanie pod fontannę. Leży i się trzęsie.
Wiemy na bank, kto. Ale jechać mus. Bo miejsce publiczne.
Dojeżdżamy. Z daleka widać wściekle czerwone trampki - znak firmowy B.
W karetce młody ratownik, który jeździł pierwszy swój dyżur po szkole. Więc aktywny, pełen zapału do ratowania, chciałby przećwiczyć technikę, walnąć prądem, no chociaż wkłucie założyć... A tu czerwone trampki...
Więc mówię:
- Stary, zostaw sprzęt, nie będzie potrzebny.
- Ale jak to? Przecież padaczka!
- To zobaczysz, jak to się leczy dobrym słowem...
Wysiadamy. Podchodzę do B. i witam się:
- B., bublu genetyczny, przestań ściemniać i idź do domu!
- Aaaaale mnieeee trzęęęęsieeeee - bełkocze B.
- Ile się znamy? Przecież widzę, że nawet kurtkę baranie zdjąłeś, żeby nie pobrudzić...
Tutaj B. już nie dygocze, ale jeszcze próbuje:
- Ale mnie zaraz naprawdę zacznie trząść!
- Tu masz rację, bo jak się nie pozbierasz i nie pójdziesz do domu, to ci tak przysmolę prądem, że własnymi zębami zdefekujesz, mendo społeczna!
Burknął coś o znieczulicy, wstał i poturlał się mniej więcej w kierunku domu.
Ratownik w szoku - musiałem wytłumaczyć kto zacz i czego wymaga.
Za godzinę znowu wezwanie do leżaka z drgawkami, tym razem trzy kilometry od fontanny. Lecimy. Na miejscu tłum ludzi i czerwone trampki...
Znowu komenda: schowaj sprzęt...
- B., produkcie Czernobyla, ile razy mam cię oglądać? Do domu, mówiłem! Bo kopa! I do wytrzeźwiałki!
- Ojej, znowu pan...
Wstał i polazł ...
Nie uwierzycie - za kolejną godzinę wezwanie na rynek - i co? Leży i się trzęsie...
Tym razem na miejscu była Policja i - oczywiście - tłum gapiów.
Wściekły jak nietoperz wyskakuję z karetki.
Funkcjonariusz próbuje mi coś meldować. Odsuwam go i nie tracąc rozpędu spełniam swoją obietnicę, celując w czubek kości ogonowej...
B. podskoczył na pół metra i już w powietrzu przebierał nogami. Scena jak z kreskówki... Zelżył mi familię, ale w kilka sekund nabrał rozpędu pozwalającego dobiec do Australii i to bez tankowania.
Policjanci jednak zrozumieli, w czym rzecz i B. dognali celem pozbawienia wolności i zapobieżenia kolejnym wezwaniom.
I tu ostatni przyjemny akcent tego dnia: jak już pijaczysko siedziało w radiowozie, nachyliłem się doń i czule wyszeptałem:
- A jak się kolejny raz spotkamy, to cię wezmę do karetki, uśpię i przyszyję jaja do kolan. A potem dam na rozwolnienie...
Był to pierwszy przypadek, kiedy zatrzymany deklarował pełną chęć udania się do aresztu, zamiast do jakiejkolwiek placówki opieki zdrowotnej...
Czasami nie trafiał na SOR, bo załoga wiedziała doskonale, że nie wymaga leczenia, chyba, że odwykowego).
Więc próbował. Uparcie. Do skutku... Takiego czy innego.
Miałem dyżur w Wielki Piątek.
Wyjazdów... do zarąbania. Ludkowie się tłuką, piją, generalnie post i zadumę mają głęboko poniżej kości guzicznej...
No i wezwanie pod fontannę. Leży i się trzęsie.
Wiemy na bank, kto. Ale jechać mus. Bo miejsce publiczne.
Dojeżdżamy. Z daleka widać wściekle czerwone trampki - znak firmowy B.
W karetce młody ratownik, który jeździł pierwszy swój dyżur po szkole. Więc aktywny, pełen zapału do ratowania, chciałby przećwiczyć technikę, walnąć prądem, no chociaż wkłucie założyć... A tu czerwone trampki...
Więc mówię:
- Stary, zostaw sprzęt, nie będzie potrzebny.
- Ale jak to? Przecież padaczka!
- To zobaczysz, jak to się leczy dobrym słowem...
Wysiadamy. Podchodzę do B. i witam się:
- B., bublu genetyczny, przestań ściemniać i idź do domu!
- Aaaaale mnieeee trzęęęęsieeeee - bełkocze B.
- Ile się znamy? Przecież widzę, że nawet kurtkę baranie zdjąłeś, żeby nie pobrudzić...
Tutaj B. już nie dygocze, ale jeszcze próbuje:
- Ale mnie zaraz naprawdę zacznie trząść!
- Tu masz rację, bo jak się nie pozbierasz i nie pójdziesz do domu, to ci tak przysmolę prądem, że własnymi zębami zdefekujesz, mendo społeczna!
Burknął coś o znieczulicy, wstał i poturlał się mniej więcej w kierunku domu.
Ratownik w szoku - musiałem wytłumaczyć kto zacz i czego wymaga.
Za godzinę znowu wezwanie do leżaka z drgawkami, tym razem trzy kilometry od fontanny. Lecimy. Na miejscu tłum ludzi i czerwone trampki...
Znowu komenda: schowaj sprzęt...
- B., produkcie Czernobyla, ile razy mam cię oglądać? Do domu, mówiłem! Bo kopa! I do wytrzeźwiałki!
- Ojej, znowu pan...
Wstał i polazł ...
Nie uwierzycie - za kolejną godzinę wezwanie na rynek - i co? Leży i się trzęsie...
Tym razem na miejscu była Policja i - oczywiście - tłum gapiów.
Wściekły jak nietoperz wyskakuję z karetki.
Funkcjonariusz próbuje mi coś meldować. Odsuwam go i nie tracąc rozpędu spełniam swoją obietnicę, celując w czubek kości ogonowej...
B. podskoczył na pół metra i już w powietrzu przebierał nogami. Scena jak z kreskówki... Zelżył mi familię, ale w kilka sekund nabrał rozpędu pozwalającego dobiec do Australii i to bez tankowania.
Policjanci jednak zrozumieli, w czym rzecz i B. dognali celem pozbawienia wolności i zapobieżenia kolejnym wezwaniom.
I tu ostatni przyjemny akcent tego dnia: jak już pijaczysko siedziało w radiowozie, nachyliłem się doń i czule wyszeptałem:
- A jak się kolejny raz spotkamy, to cię wezmę do karetki, uśpię i przyszyję jaja do kolan. A potem dam na rozwolnienie...
Był to pierwszy przypadek, kiedy zatrzymany deklarował pełną chęć udania się do aresztu, zamiast do jakiejkolwiek placówki opieki zdrowotnej...
służba_zdrowia
Ocena:
1002
(1048)
Komentarze