Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#21334

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczelniane historie nie tyle przypomniały, co zachęciły mnie, by opisać jak potraktowano mnie przy rekrutacji na jeden z "najznamienitszych" polskich uniwersytetów. Będzie długo, gorzko i piekielnie.

W 2005 roku ukończyłem szkołę średnią. Z wyróżnieniem, nagrodą burmistrza miasta i oceną celującą z ustnej matury z języka angielskiego (starej!) oraz indeksem na AR w Szczecinie (wygrana olimpiada). Chciałem kontynuować naukę języka. Ok, taki a taki uniwerek, jest filologia, pasi. W samochód i hajda składać papiery.

Egzamin wstępny odbył się tydzień później. Przyznam szczerze, że część pisemna była śmiesznie łatwa i poradziłby sobie z nią nawet średnio ogarnięty licealista. Dla gościa uczącego się tego języka od bez mała 15 lat, była to bułka z masłem. Część ustna również nie przedstawiała problemów - ot, rozmowa na tematy dowolne z dwoma egzaminatorami. Trochę psuł wrażenie fakt, że ustny odbywał się w sali z trzema stołami, przy którym egzaminowane były inne osoby. Porozmawialiśmy sobie o pogodzie, moich ulubionych książkach i planach na przyszłość. Pierwszy znak alarmowy pojawił się, kiedy spytali czy przyjechałem z daleka. Potwierdziłem, bo miałem jakieś 130 km do pokonania. Popatrzeli na siebie, dokończyli mnie egzaminować i podziękowali. Z powrotem w samochód i do domu.

Byłem raczej dość pozytywnie nastawiony. Egzamin poszedł mi śpiewająco przecież, obok mnie ledwo dukały dwie dziewczyny, nawet kilka kontaktów udało mi się zdobyć. Tym większym szokiem był dla mnie telefon z sekretariatu: Nie dostał się pan, przykro mi, dokumenty odeślemy pocztą. Załamka, porażka, tym bardziej, że na politechnikę też się nie dostałem (nikt ze starą maturą się nie dostał, mieliśmy na starcie ok. 100 punktów mniej). Jakoś się pozbierałem, będzie drugi nabór, chrzanić tamten uniwerek, zahaczę się u mnie w mieście. Pikanterii dodaje fakt, że miałem numer do jednej z panien, która zdawała (dukała) ustny na sali razem ze mną. A jakże, dostała się! Cóż, gratulacje.

Przychodzą papierki. Jak tylko otworzyłem kopertę, to moją pierwszą myślą było, by kogoś zamordować. Dosłownie. Złapać za gardło osobę odpowiedzialną i tak długo zaciskać palce aż przestanie oddychać. Wbić nóż w klatkę piersiową i patrzeć jak się wykrwawia w agonii. Albo zepchnąć z jakiegoś wysokiego urwiska i z satysfakcją słuchać krzyku podczas spadania. Nie żartuję. Nic nie opisze mojej wściekłości. A dlaczego? A dlatego, że razem z moimi papierami przyszedł protokół komisji egzaminacyjnej.

Protokół był podzielony na dwie części - ustną i pisemną, z odpowiednimi tabelkami gdzie oceniano konkretne umiejętności - rozumienie ze słuchu, dobór słownictwa, gramatyka, rozumienie tekstu czytanego i tak dalej. No więc mój protokół miał namazane zamiast tego wielkie 2 na całej wysokości kartki. Nie oceniono mnie za moje umiejętności. Nikogo najwyraźniej one nie obchodziły. Miałem 20 lat i nie wiedziałem co z tym zrobić. W sumie na owym uniwerku i tak już postawiłem kreskę, więc papiery wylądowały w szafie i olałem sprawę. To jeszcze nie koniec.

Tydzień później dzwoni do mnie pani z sekretariatu - ta sama, która oznajmiła mi, że nie dostałem się na uczelnię - i informuje mnie, że zaszła pomyłka (naprawdę?) i wysłano do mnie protokół komisji. Jednocześnie mnie informuje, że dokument ten należy do uczelni i (werble!) mam go im odesłać jak najszybciej, koniecznie pocztą poleconą (badum, tsss!). Zamurowało mnie. Jak pozbierałem szczękę z piwnicy tłumaczę pani, że nie zamierzam niczego wysyłać, a tym bardziej na mój koszt. Protokół jest nic nie znaczącym świstkiem, nie wypełnionym jak należy i skoro tak bardzo im zależy, to mój adres mają, niech wyślą kopertę zwrotną z naklejonymi znaczkami, to się zastanowię. Otworzyłem wrota piekieł. Dante mógłby z niego czerpać do "Inferna".

Paniusia zaczęła mi grozić, że są uczelnią o ogólnopolskim zasięgu, że narobią mi syfu, że nigdzie nie dostanę się na studia, że buractwa z takich wioch jak moja nie biorą (aha!), policja będzie u mnie za 5 minut i tak dalej. Dałem się jej wygadać, na ile starczyło jej oddechu i zaczynam ją prostować:
- Proszę pani, trzymam właśnie w ręku dowód na to, że wasza, pożal się boże, uczelnia, nie dotrzymała w żadnym punkcie warunków rekrutacji. Potraktowaliście mnie jak śmiecia, tylko dlatego że nie mieszkam w dużym mieście. Ośmiesza się pani tylko tym bardziej, że trzymam w ręku indeks na uczelnię w Szczecinie, która będzie tym szczęśliwsza, że dowie się o tym jak pięknie traktujecie ludzi. I jeśli usłyszę jeszcze jedno złe słowo, to wszystkie dokumenty jakie tu posiadam, otrzyma jakaś opiniotwórcza gazeta bądź telewizja. Proszę sobie darować i dać mi święty spokój. Żegnam, i niech pani więcej nie dzwoni.

Usłyszałem tylko krótkie "do widzenia" i trzask słuchawki. Dali mi spokój. Ja w sumie pluję sobie w brodę, bo byłem młody i głupi, teraz bym tego tak nie zostawił, a dokumenty gdzieś przepadły przy porządkach. Ukończyłem uczelnię w wiosze, w której mieszkam (miasto 30 tys), dostałem się nawet na zagraniczną asystenturę, posługuję się płynnie językiem angielskim. Do tej pory jednak żywię głęboką urazę do uczelni, dla której jedynym kryterium (najwyraźniej) był stan osobowy miejscowości, z której pochodzę.

Nie chciałem robić antyreklamy, ale serdecznie gratuluję ówczesnego podejścia do rekrutacji Uniwersytetowi im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jak dla mnie, jesteście skreśleni jako uczelnia licząca się w jakikolwiek sposób, czy to chodzi o rekrutację, czy o sam poziom nauczania, który prezentujecie - co nie raz i nie dwa miałem okazję sprawdzić organoleptycznie. Nie wiem, czy coś się zmieniło od tamtego czasu i niewiele mnie to obchodzi.

UAM Poznań

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 804 (876)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…