Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#23449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdrowie mi nie dopisuje i odbija się to na moim wyglądzie (+30 do wieku, +30 do zaniedbania). Mimo szokowania ludzi na ulicy twarzą kobiety odżywiającej się światłem, wybrałam się niedawno do przybytku polskiej nauki.

Zaglądam tam regularnie od dłuższego czasu, więc kojarzę szatniarki, portierów, sprzątaczki i resztę personelu technicznego z panią Krysią na czele. Pani Krysia pracuje, bo musi (nie należy do beneficjentek dobrodziejstw transformacji ustrojowej), choć nie powinna, ponieważ moja choroba przy jej bolączkach to pryszcz (nie chcę wiedzieć, jak bolą
nadgarstki spuchnięte do grubości ud u kobiety pracującej miotłą i ścierką przez 10 godzin dziennie).

Miejsce akcji - schody na piętro. Akurat podchodziłam do Krysi, kiedy upuściła wiaderko ze ściereczkami, proszkami, płynami i resztą chemii i wszystko poleciało wokoło. Kobieta z najwyższym trudem się schyla, więc zaczęłam zbierać dobytek, żeby biedaczki nie trudzić (wystarczy, że władowałam jej się z zabłoconymi butami na świeżo umyte schody). Nagle zza pleców usłyszałam głos, którego miałam nadzieję nie słyszeć już nigdy, przenigdy.

[X] Dziwne, że cię w ogóle wypuścili do ludzi, powinnaś kible myć, ale to chyba zbyt skomplikowane dla ciebie.

Odwróciłam się i spojrzałam na człowieka, który zatruł mi 7 miesięcy życia do tego stopnia, że musiałam zaczynać każdy dzień od porcji leków uspokajających.

Krótka retrospekcja. Tytuł dzisiejszego odcinka to "Werbena rzuca psychologię w p*zdu".

Jak kiedyś wspominałam, moi rodzice i brat są psychologami. Początkowo też miałam iść w ich ślady i chętnie-niechętnie zasiliłam szeregi pierwszego roku psychologii na krakowskiej uczelni. Studia okazały się ni to pasjonujące, ni to zniechęcające, bo kto przez 19 lat codziennie obserwował psychologię w praktyce, nigdy nie da sobie wmówić, że to wspaniała gałąź nauki przynosząca pożytek ludzkości. Na pierwszym roku miałam ćwiczenia z doktorem X, którego kojarzyłam jako znajomego moich rodziców (o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam - byłego znajomego).

Dr X prowadził całkowicie nudny, całkowicie rzemieślniczy i całkowicie banalny przedmiot, który, ku ubolewaniu, ciągnął się cały rok i był z niego egzamin. Na ćwiczeniach doktor był całkowicie nijaki. Materiał miałam opanowany jeszcze przed studiami, współautorem jednego z podręczników jest zresztą mój ojciec, przez cały semestr się nudziłam, jak większość grupy zresztą. Kolokwium zaliczeniowe rozwiązaliśmy wszyscy w niecałe 20 minut, po dwóch tygodniach wyniki. I zonk.
Od trochę rozgarniętych w górę 5, imbecyle, których nigdzie nie brakuje, 4.5, Werbena, która była całkowicie pewna, że dostała 100% punktów, 2.

Na pierwszym dyżurze poszłam zobaczyć swoją pracę. Niestety, pan doktor ją zgubił, więc nie powie mi, jakim cudem nie zaliczyłam, ale "wszystko było źle". Warunkiem napisania poprawy (nie ponownego I terminu, nie. Poprawy.) jest wzięcie tej dwói do indeksu, na co zgodzić się nie chciałam, bo wtedy wsio ryba, napiszę czy nie, i tak mnie wywalą. Do dziekana nie miałam co iść, bo traktowanie studentów jak chodzące odpady jest na naszej superprestiżowej uczelni normą, zwłaszcza w sytuacji, gdy dziekan jest kierownikiem zakładu gościa, na którego chce się skarżyć, więc poszłam do opiekunki roku. Ta początkowo specjalnie pomocna nie była, ale byłam tak zdeterminowana (miałam 2 dni, żeby wyjaśnić tę sprawę, inaczej żegnajcie, studia), że trochę otrzeźwiłam ją tekstem "jeżeli nie chce pani rozmawiać teraz, możemy porozmawiać przez samorząd studencki, media i wspólnych znajomych pani i moich rodziców".
Efekty moich i jej starań: wniosek "papiery są od tego, żeby się gubiły" i stwierdzenie, że pan doktor "przecież zaoferował możliwość napisania kolokwium jeszcze raz". Musiałam się zaprzeć i w końcu zacząć warczeć, żeby przyznała, że tak NIE powinno być, że mnie wywalają i potem zastanawiają, czy mogli, czy nie. W końcu wyjednała, że napiszę kolokwium jeszcze raz, ALE - tego samego dnia, już, teraz, bo dyżur jaśnie X się kończy.
Głupia i upokorzona, poszłam na to.

Łejezu. Takich pytań, jakie dostałam, nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Dopiero później ojciec oświecił mnie, że wszystkie dotyczyły błędów, jakie zarzucono przygotowywanej książce X. Coś wypociłam, coś wymyśliłam, coś wykombinowałam. Moje szczęście, że nie dałam się wyprosić z gabinetu na czas "sprawdzania" i przyłapałam gościa na tym, że sam nie znał prawidłowych odpowiedzi. Dostałam 3= i komentarz, że jestem narcystyczną idiotką, której wydaje się, że rodzice załatwią za nią wszystko.

Od tamtej pory na zajęciach z X przeżywałam regularne tortury. Na każdych zajęciach byłam przepytywana z literatury, której nikt nie widział na oczy, wyśmiewano to, że nie czytałam autorów, których gość wymyślał na poczekaniu (sprawdziłam kilkanaście nazwisk - żadna biblioteka, żadne czasopismo nie znało takich ludzików). Kiedy nie można było przyczepić się mojej wiedzy, czepiano się włosów, ubrań, torby, charakteru pisma, imienia. "Wszystkie rude to suki" służyło zamiast "dzień dobry pani".

Przyszedł wreszcie czas kolokwium letniego, który - bogom niech będą dzięki - pisaliśmy całym rokiem. Nauczona doświadczeniem, pisałam przez kalkę i zażądałam potwierdzenia odbioru na kopii. Profesorka nadzorująca zaliczenie mało nie zakrztusiła się ze zdziwienia, ale X podpisał, z wielkim grymasem na gębie. Wynik - 3=. Egzamin ustny u profesorki 3 dni później - 5,5. I długa rozmowa o tym, że na wydziale chodzą o mnie różne słuchy, w większości bardzo nieprzyjemne, a później sugestia urlopu dziekańskiego. Przez cały semestr zachodziłam w głowę, co, jak i dlaczego, ale wtedy ręce mi opadły.

Prawda wyszła na jaw dopiero kilka tygodni później. Otóż X dawnymi czasy pożyczył od mojego ojca pieniądze. Dużo pieniędzy. Pożyczył raz i pożyczył drugi, ale nie oddał ani razu. Ojciec nie wypominał mu długu jak windykator, ale też o nim nie zapomniał. Pan X, w końcu psycholog,
postanowił wykorzystać szantaż. Licząc na to, że będę wypłakiwać się ojcu w rękaw (na co szans akurat nie było), chciał wymusić transakcję - on nie doprowadzi do tego, że mnie wywalą, za to ojciec uzna, że zadłużenie zostało spłacone.
Ojciec, z właściwą sobie miłością rodzicielską, wyśmiał go, ale mi już o tym nie powiedział.

Przeczuwając, że udało mi się raz, może udać i drugi, ale kiedyś nie przebiję się przez mur niechęci i układów, we wrześniu zaniosłam uprzejmie podanie o skreślenie z listy studentów. Dziekan, w trakcie roku niedostępny dla mnie jak Yeti, rozpatrzył w ciągu godziny. Zmieniłam kierunek, uczelnię i miasto, licząc po cichu, że nie będę oglądać iksowej mordy do śmierci. I nie oglądałam, póki nie wpadliśmy na siebie w akademii nauk.

On w garniturku, ja wymizerowana, z proszkiem do szorowania w ręce. Sama siebie bym wzięła za sprzątaczkę (ale jak mnie rozpoznał po tylu latach i to jeszcze od tyłu, nie wiem. Musiała go kiedyś jakaś ruda mocno skrzywdzić, bo tylko kolor włosów został z cech charakterystycznych). Na szczęście ostry język odziedziczyłam po matce i ojcu.
[Ja] Przynajmniej sama pracuję na swoje długi.

Gość spurpurowiał i zwiał. Na ostatnim schodku się poślizgnął, niestety, upadek z jednego stopnia zbyt mocno mu nie zaszkodził.
Żałuję, że nie naplułam mu w gębę. Naprawdę żałuję.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1353 (1523)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…