Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#25301

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W końcu i na mnie przyszła pora, by opisać dantejską scenerię.

Było to trzy wiosny temu, a ściślej latem. Postanowiłem sobie co nieco zarobić, a z uwagi, iż jestem rencistą szukałem jakiejś dorywczej pracy, ot zarobić kilkadziesiąt złociszy. Trafiłem do agencji pracy tymczasowej, wypełniłem papierki i z miejsca komputer znalazł mi jedną ofertę, jedyną dostępną w tym czasie. Praca miała polegać na ładowaniu i przenoszeniu wyrobów owocowo-warzywnych w pewnej podkrakowskiej firmie tworzącej takowe.

Stawiam się mężnie dnia następnego w godzinie, gdy jeszcze w lecie jest ciemno. Podjeżdża wynajęty bus, sprawdzają listę obecności i wio. Pasażerów było może dziesięcioro, oprócz mnie czterech młodych chłopaków i kilka pań w przedziale wiekowym od średniego do około-emerytalnego. Zajeżdżamy na miejsce przed szóstą rano, miła pani instruuje nas, wydaje fartuchy (coś jak kitle, z cienkiej tkaniny, sięgające do kolan - to będzie istotne) oraz z takiegoż materiału czepki. Na cholerę mi toto w magazynie? Nie wnikałem.

Po wszystkim ruszamy na halę i zaczynamy pracę. Pierwsze zadania: wielka kadź pełna słoików z przetworami taplających się w kąpieli bez bąbelków. Trzeba je przekładać na palety warstwami oddzielając owe kartonami. Żebyśmy sobie rączek nie pomoczyli spuszczana jest woda. I tu pierwszy smaczek dnia - pani majster odkręca jakiś zawór/kran i woda radośnie wycieka na podłogę hali. Wraz z jegomościem zapoznanym w busie przekładamy owe słoiczki taplając się w wodze, zabijamy czas jakąś gadką.
Dwie wanny opróżnione, zajęło nam to ponad godzinę, bo sporo tego było.

Meldujemy się do kierowniczki z zapytaniem cóż teraz nam przyjdzie czynić? Pani nas rozdziela, dostaję nowe zadanie: mycie cebuli. Wait, what? Przecie zaznaczyłem w formularzu, iż nie mam książeczki sanepidu, prosiłem, mimo słabego zdrowia, o pracę fizyczną. No ale cóż czynić, gdy każą, a za niesubordynację (naruszenie umowy) grozi kara pieniężna? Zatem idę ku memu przeznaczeniu.
Sam proces ablucji warzywa lekko mnie zszokował. Oto stoi na ziemi skrzynia z cebulą. Ja dostaję wąż z wodą i zostaję poinstruowany lać po niej, od czasu do czasu mieszając. Dodam tylko, iż po tej podłodze wszyscy radośnie hasają w obuwiu, lała się po niej woda z "kąpieli słoikowej". Cud, miód i zarazki.

Po oczyszczeniu kilku skrzyń pani majstrowa woła mnie do wielkiego stołu. Ubieram lateksowe rękawiczki i staję obok innych, w tym mojego kolegi, również bez uprawnień do pracy z żywnością. W końcu nadchodzą pracownicy i wysypują na stół różnorakie warzywa będące składem sałatki warzywnej: kapustę, marchew (gorącą jeszcze po gotowaniu), pietruszkę i moją cebulę z kąpieli. Mieszamy wszystko dokładnie, by potem można to było pakować do słoiczków.

Po trzecim zmiksowanym stole przerwa na kanapkę i papierocha. Z kolega obgadujemy syf panujący w zakładzie i pogwałcenie kilkudziesięciu przepisów BHP, ot, żeby odreagować parszywą robotę.

Wracam na halę, gdzie czeka mnie ostatnie zadanie dnia. Staję przed stołem zastawionym słoikami, dostaję do ręki wąż z zaworkiem. Miałem napełniać słoiki marynatą, mniej więcej do 1/4 wysokości. Owa ciecz była gorąca i śmierdziała jak kwas żołądkowy. Przystąpiłem do pracy ostrożnie, by nie pochlapać się tym paskudztwem. Rozlewałem ciecz słoiczek po słoiczku, ostrożnie i dokładnie. Po jakimś czasie podchodzi do mnie jakaś kolejna pani warzyw-majster i z uśmiechem pokazuje, żeby się nie pierniczyć, tylko odkręcić kran porządnie i bez zakręcania lecieć od słoika do słoika. Przyznam iż tempo napełniania wzrosło o jakieś 400%. Skończyły się słoiki na stole, więc pytam skąd wziąć nowe. Otóż za mną stała paleta z piętrami pełnymi mych szklanych przyjaciół. Mimo słusznego wzrostu nie sięgałem na szczyt, więc pani mi podsuwa skrzynkę po piwie, bym się wspiął. Ta sama skrzynia służyła za miejsce spoczynku węża z zalewą.

Podczas trzech godzin polewania zdążyłem wydedukować, iż nieco przykrótki fartuch nie chroni moich spodni i butów przed zalaniem śmierdzącym, kwaśnym płynem. Glany były wyżarte, spodnie miały wyblakłe plamy. Wracając w południe autobusem z centrum roztaczałem taką aurę, iż miałem nad wyraz dużo przestrzeni osobistej, jak na tę linię.

Oczywiście zaraz po powrocie poszedłem do agencji i wraz z kolega rzuciliśmy pracę. Nie miałem siły robić bury pani w okienku, choć powinienem. Praca w magazynie? Jasne.

Do dziś pluję sobie w brodę, iż nie złożyłem donosu do sanepidu, chociażby w ramach zemsty za parszywą robotę i zniszczone ubranie.

Moją przestrogą będzie, byście nie kupowali wyrobów firmy, której nazwy nie podam, ale podpowiem iż brzmi "tęczowo".

Wisienka na torcie: po odliczeniu podatku wyszło jakieś 4,20 PLN za godzinę.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (145)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…