Trochę wspominek ze studiów.
Ogólnie lekarski jest dość piekielny. Nawet bez ludzi, którzy tworzą historie mrożące krew w żyłach i mocz w pęcherzu...
Była sobie u nas na roku L. Kobieta niepowtarzalna. Nie tylko z powodu ogólnej niechęci do ludzkości, co w tym zawodzie jest dość dziwne...
Pierwszy rok. Kolokwium z histologii. Nasza prowadząca to kobieta-anioł, ale pierwsze doświadczenia z Akademii szybko nauczyły nas, że życie kończy się w tych progach. Tu trzeba zakuwać...
L. przyszła napisać koło z nami. Usiadła i ruszyła jak szalona. Wykuta, pewna siebie.
Jako pierwsza oddała pracę. I zameldowała:
- Pani doktor, ta koleżanka z lewej i kolega za mną cały czas ściągali, więc to moja praca jest oryginalna.
Prowadzącej opadła żuchwa, nam niemalże spodnie...
Potem kolejne kwiatki.
Rzuciła się z pazurami na kolegę, który śmiał zająć JEJ MIEJSCE w pierwszej ławce na wykładzie. Tym samym odbierając jej szansę na tytuł dziobaka stulecia...
Szósty rok. Maj. Pogoda piękna. A my na bloku z geriatrii. Sama w sobie nie była problematyczna. Tylko, że...
Z natury to nauka o próbach wyleczenia pacjentów ze... starości.
Ludzie przemili, ale schorowani okrutnie - szansa na wyleczenie nikła.
Podsumowując: przygnębiający i zupełnie nie wiosenny cykl zajęć.
Toteż cieszyliśmy się jak szczur na otwarcie kanałów, kiedy cudowny asystent oznajmił, że profesora nie będzie w klinice, możemy zatem iść do domu i przez tydzień łazić po plaży...
I byłaby to idylla. Gdyby nie fakt, że L. kojarzyła zmiany życiowe z prędkością koralowca, zaś każda odchyłka od planu wywoływała w niej iście autystyczne odruchy.
No i przyszła sierota dnia następnego na zajęcia... Nie zastała grupy ani profesora. Poszła więc do Dziekana na skargę, że ktoś ukradł jej tydzień bezcennych ćwiczeń...
Dziekan znalazł profa, ten asystenta, a ten nas - telefonicznie. Niektórzy wracali na zajęcia z południa Polski... Tydzień porównywalny z robotą w kamieniołomach.
Wreszcie, końcówka ostatniego roku.
Niektórzy walczyli o dyplom z wyróżnieniem, inni o przetrwanie.
Egzaminy już wyłącznie ustne.
Chirurgia.
Kobyła, jakich mało.
Drogą losowania dostał mi się młody profesor jako egzaminator. Słynący z zacięcia naukowego i encyklopedycznej wiedzy. Blady strach od wejścia.
Niestety, L. również go wylosowała.
Poszła się umówić na odpytkę. I zaproponowała termin 28 czerwca.
Teoretycznie miała do tego prawo, bo sesja trwała do 30. Tylko, że profesor wyjeżdżał na wycieczkę zagraniczną właśnie 28. Więc, w dobrej wierze, zaproponował naszej strzydze termin o dwa dni wcześniejszy. Zgodziła się.
Wyszła i napisała skargę do Dziekana, że profesor samowolnie skraca sesję, uniemożliwiając studentom zdawanie w dogodnym terminie...
Dziekan cofnął urlop, wycieczka przepadła.
Znacie Pieśń o żołnierzach Westerplatte?
"Prosto czwórkami do nieba szli"...
Tak wyglądał egzamin. Pierwsza czwórka weszła. Kwadrans. Wypadli. Cztery lufy do indeksu.
Na szóstym roku!!!!! Ostatni egzamin na studiach!!!!
Druga czwórka - to samo.
W trzeciej zaświeciła nadzieja - jeden zdał...
Ja byłem w czwartej.
Atmosfera przypominała tę na balu arystokracji, zaraz po puszczeniu wyjątkowo głośnego bąka.
Profesor się już nasycił krwią. Teraz był po prostu wk...wiony jak zwykle.
Zdała nas dwójka. W tym ja. Cudem.
Po wyjściu nie wiedziałem, jak się nazywam i co tu robię.
Bo przez jeden numer socjopatki miałem realną szansę nie skończyć studiów w terminie.
Ona oczywiście została przeniesiona do innego egzaminatora i zdała na piątkę.
Zapytacie może, dlaczego ona to przeżyła?
Nie wiem. Ale wiem, że do kliniki, w której pracuje po studiach, nie pojadę nawet z ulubionym zwierzęciem domowym.
Bo wolę być nerwusem, ale naprawdę pomagać chorym ludziom, niż żyć jako obkuty suchą wiedzą socjopata, którego boi się nawet lustro...
Ogólnie lekarski jest dość piekielny. Nawet bez ludzi, którzy tworzą historie mrożące krew w żyłach i mocz w pęcherzu...
Była sobie u nas na roku L. Kobieta niepowtarzalna. Nie tylko z powodu ogólnej niechęci do ludzkości, co w tym zawodzie jest dość dziwne...
Pierwszy rok. Kolokwium z histologii. Nasza prowadząca to kobieta-anioł, ale pierwsze doświadczenia z Akademii szybko nauczyły nas, że życie kończy się w tych progach. Tu trzeba zakuwać...
L. przyszła napisać koło z nami. Usiadła i ruszyła jak szalona. Wykuta, pewna siebie.
Jako pierwsza oddała pracę. I zameldowała:
- Pani doktor, ta koleżanka z lewej i kolega za mną cały czas ściągali, więc to moja praca jest oryginalna.
Prowadzącej opadła żuchwa, nam niemalże spodnie...
Potem kolejne kwiatki.
Rzuciła się z pazurami na kolegę, który śmiał zająć JEJ MIEJSCE w pierwszej ławce na wykładzie. Tym samym odbierając jej szansę na tytuł dziobaka stulecia...
Szósty rok. Maj. Pogoda piękna. A my na bloku z geriatrii. Sama w sobie nie była problematyczna. Tylko, że...
Z natury to nauka o próbach wyleczenia pacjentów ze... starości.
Ludzie przemili, ale schorowani okrutnie - szansa na wyleczenie nikła.
Podsumowując: przygnębiający i zupełnie nie wiosenny cykl zajęć.
Toteż cieszyliśmy się jak szczur na otwarcie kanałów, kiedy cudowny asystent oznajmił, że profesora nie będzie w klinice, możemy zatem iść do domu i przez tydzień łazić po plaży...
I byłaby to idylla. Gdyby nie fakt, że L. kojarzyła zmiany życiowe z prędkością koralowca, zaś każda odchyłka od planu wywoływała w niej iście autystyczne odruchy.
No i przyszła sierota dnia następnego na zajęcia... Nie zastała grupy ani profesora. Poszła więc do Dziekana na skargę, że ktoś ukradł jej tydzień bezcennych ćwiczeń...
Dziekan znalazł profa, ten asystenta, a ten nas - telefonicznie. Niektórzy wracali na zajęcia z południa Polski... Tydzień porównywalny z robotą w kamieniołomach.
Wreszcie, końcówka ostatniego roku.
Niektórzy walczyli o dyplom z wyróżnieniem, inni o przetrwanie.
Egzaminy już wyłącznie ustne.
Chirurgia.
Kobyła, jakich mało.
Drogą losowania dostał mi się młody profesor jako egzaminator. Słynący z zacięcia naukowego i encyklopedycznej wiedzy. Blady strach od wejścia.
Niestety, L. również go wylosowała.
Poszła się umówić na odpytkę. I zaproponowała termin 28 czerwca.
Teoretycznie miała do tego prawo, bo sesja trwała do 30. Tylko, że profesor wyjeżdżał na wycieczkę zagraniczną właśnie 28. Więc, w dobrej wierze, zaproponował naszej strzydze termin o dwa dni wcześniejszy. Zgodziła się.
Wyszła i napisała skargę do Dziekana, że profesor samowolnie skraca sesję, uniemożliwiając studentom zdawanie w dogodnym terminie...
Dziekan cofnął urlop, wycieczka przepadła.
Znacie Pieśń o żołnierzach Westerplatte?
"Prosto czwórkami do nieba szli"...
Tak wyglądał egzamin. Pierwsza czwórka weszła. Kwadrans. Wypadli. Cztery lufy do indeksu.
Na szóstym roku!!!!! Ostatni egzamin na studiach!!!!
Druga czwórka - to samo.
W trzeciej zaświeciła nadzieja - jeden zdał...
Ja byłem w czwartej.
Atmosfera przypominała tę na balu arystokracji, zaraz po puszczeniu wyjątkowo głośnego bąka.
Profesor się już nasycił krwią. Teraz był po prostu wk...wiony jak zwykle.
Zdała nas dwójka. W tym ja. Cudem.
Po wyjściu nie wiedziałem, jak się nazywam i co tu robię.
Bo przez jeden numer socjopatki miałem realną szansę nie skończyć studiów w terminie.
Ona oczywiście została przeniesiona do innego egzaminatora i zdała na piątkę.
Zapytacie może, dlaczego ona to przeżyła?
Nie wiem. Ale wiem, że do kliniki, w której pracuje po studiach, nie pojadę nawet z ulubionym zwierzęciem domowym.
Bo wolę być nerwusem, ale naprawdę pomagać chorym ludziom, niż żyć jako obkuty suchą wiedzą socjopata, którego boi się nawet lustro...
służba_zdrowia
Ocena:
1115
(1181)
Komentarze