zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Niedawno zdarzyło mi się wracać z uczelni nieco późniejszą porą, wieczorem zwaną. Zmęczona nadmiarem "wiedzy", a przede wszystkim godziną, dreptałam sobie nie za szybko, starając się wypatrzeć, czy mój cudowny autobus był łaskawy już zwiać, czy może jeszcze mam u niego jakieś szanse. Ciemno, pełnia, ludu niewiele, kij to. Patrzę tępo w jeden punkt, drepczę... O, autobus! Ale jaki? Nie chce mi się biec. Nagle prawie koło mnie pojawia się pan walikonik z miernym orężem w ręku, najwyraźniej oczekując podziękowań/oklasków, względnie okrzyków przerażenia/zniesmaczenia. Niestety, nie trafił na zbyt podatny grunt, czyli mnie, ponieważ będąc cały czas skupiona na próbie odczytania nr autobusu, nie byłam w stanie docenić "doniosłości" (po wtóre: miernej) tegoż wydarzenia. Spojrzałam na pana i zapytałam:
-Nie wie pan, jaki to autobus pojechał?
Po czym poszłam dalej, nie zatrzymawszy się nawet.
I dopiero potem sobie uświadomiłam, że mogło mu się przykro zrobić.
-Nie wie pan, jaki to autobus pojechał?
Po czym poszłam dalej, nie zatrzymawszy się nawet.
I dopiero potem sobie uświadomiłam, że mogło mu się przykro zrobić.
pan walikonik.
Ocena:
175
(237)
Komentarze