Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#27981

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W „spadku” po teściach dostała nam się córka ich przyjaciół. Mieszkała blisko nas, więc odwiedzała mnie dość często. Zjawiała się z czwórką dzieci około dziewiątej rano. Dzieciaki były jeszcze małe - dwa, trzy, cztery i pięć lat. Miała nosa - zawsze trafiła na śniadanie. Mieli też pewien zwyczaj. Nie, właściwie- dwa. Oba doprowadzały mnie do szału.

Po pierwsze - czego by nie dostrzegli do jedzenia, zawsze reagowali tak samo: „A co to jest? A dobre? Ja tego nigdy nie próbowałem.”. Nie dasz dzieciom? Nie poczęstujesz? Ano właśnie!

Drugi zwyczaj był równie wkurzający: „O! Jakie super! Firanki, buty, klocki, cokolwiek! Mi by się takie przydało.”

Bóg wie, co w takiej sytuacji robić - ściągać z grzbietu i oddawać? Udać, że się nie słyszy? Czułam się jak jakieś straszne skąpiradło, bo przyznaję nie miałam szczególnej ochoty prezentować im np. swoich foteli, czy szafy.
Przeszło mi dopiero, gdy moja koleżanka-psycholog popukała się w głowę na moje rozterki i powiedziała, że mam zupełnie zdrowe reakcje (chociaż i tak wobec dzieci miękłam).

Po śniadaniu była kawa. Dzieci w tym czasie bezceremonialnie lazły do pokoju naszego dziecka i zaczynało się „rozwalanie zabawek”. Nasza dzidzia (mniej więcej roczna) próbowała te zabawy przesypiać, ale trudno spać w takim jazgocie.
„Koleżanka” popijała kawkę i nawet specjalnie nie zaglądała do swoich pociech. Towarzyszyła mi we wszystkim. „Nie przeszkadzało” jej, że muszę pracować. Nie zniechęcali przychodzący klienci...
Około szesnastej zjawiał się z pracy mój mąż i zgodnie zasiadaliśmy do obiadu - w siedmioro. Po obiedzie dzieci wracały do zabawy. Ona piła kolejną kawę.
Do kolacji czas jakoś mijał. Po ostatnim „rodzinnym” posiłku my zajmowaliśmy się dzieckiem, a oni oglądali telewizję.
Wypraszałam gromadkę z dziecinnego pokoju, więc zaczynały się „trochę” nudzić. Dodam, że nie miały zwyczaju sprzątać po sobie.

Ok. dwudziestej trzeciej „lekko wściekły” mąż (a wyjątkowo trudno go wyprowadzić z równowagi - nawet mnie przez te „parę lat” małżeństwa udało się to tylko dwa razy) zaczynał poziewywać. Jej dzieci przysypiały na podłodze. Wtedy zaczynało się „zbieranie” - rozespane pociechy płakały, nie chciały wychodzić. Kolejna godzina „w plecy”!

Najgorsze jednak było pożegnanie. Przy akompaniamencie jęków „Mama chodź do domu!” – ona, ubrana już, potrafiła przetrzymać mnie jeszcze godzinę w przedpokoju, bo przez cały dzień nie zdążyła mi wszystkiego powiedzieć. Raz złośliwie zagaiłam: „To może rozbierz się, wejdź, pogadamy jeszcze... (było dobrze po północy!)
Oczywiście, że się rozebrała i weszła! Więcej się ze złośliwościami nie wygłupiałam.

Te wizyty powtarzały się średnio co trzy dni. Najpierw mieliśmy nadzieję, że może jej się znudzi (głupio wyrzucać kogoś z własnego domu). Płonną.
Ucieczka nie miała szans powodzenia - po prostu czekali na nas na placu zabaw. Nieotwieranie drzwi nie miało racji bytu, nie mogłam sobie pozwolić na niewpuszczanie klientów. Ominięcie domofonu też nie było żadnym wyzwaniem.
Próbowałam delikatnie dać jej do zrozumienia, że „jestem zajęta”, „nie mam czasu”.
„To my poczekamy”. I czekali. Na placyku. Gdy była brzydka pogoda- koczowali w piątkę na schodach.
To trwało z miesiąc.

Przyszedł do nas z wizytą mój Tata. I, oczywiście oni. Dzieci nieustannie darły się ze sobą, wrzeszczały, niszczyły zabawki. Po całym domu walały się jakieś ciastka, chrupki, puste kartoniki po soczkach. Jak powiedziałam- ona nie miała zwyczaju zwracać uwagi dzieciom (ani na nie).

Nagle usłyszeliśmy w drugim pokoju straszny rumor. My z Tatą zerwaliśmy się na przysłowiowe „równe nogi” i popędziliśmy tam. Naszym oczom ukazał się taki widok: wyrwana ze ściany kratka z zabawkami; pod kratką jedno z dzieci, a reszta wesoło skacząca po wierzchu. Mój Tata nie wytrzymał! Chwycił dwójkę za karki i powlókł do mamusi. Trzecie podążyło za nim. Ja zajęłam się akcją ratunkową: wyciągnęłam spod mebla ofiarę, zaprowadziłam do kuchni, przyłożyłam lód do rozbitego nosa. Nie bardzo słuchałam, co dzieje się w pokoju. Gdy weszłam po kwadransie, panowała tam cisza.
- Będziemy się zbierać. - Powiedziała i (o cudzie!) w pięć minut się wynieśli.
Popatrzyłam na Tatę pytająco.
- Wyraziłem tylko swoje zdanie. - Oświadczył skromnie.
O tak! Mój Tata umiał jasno i dobitnie wyłożyć, co myśli. Nie musiał nawet podnosić głosu.
Wizyty się skończyły.

Po tygodniu nie wytrzymała. Zadzwoniła, by „poinformować mnie”, że się gniewa, ponieważ mój Tata zachował się niewłaściwie i życzy sobie od nas przeprosin.
- Znam swojego tatę prawie ćwierć wieku i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek zachował się niewłaściwie. - Odparłam i rozłączyłam się.
Myślałam, że sprawę mam z głowy. Jakież było moje zdumienie, gdy w pierwszą powakacyjną niedzielę całą piątkę ujrzałam pod drzwiami.
- Postanowiłam ci wybaczyć. - Oświadczyła i zaczęła pakować się do mieszkania.
Włos mi się zjeżył!
- O nie! - Wrzasnęłam desperacko, wypychając ją na klatkę. - Dość tego! - I zatrzasnęłam drzwi.

Podzwoniła jeszcze trochę, popukała... W końcu odpuściła.
Gdy widzę ją czasami na ulicy, umykam, co sił w nogach.

znajomi

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1095 (1121)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…