Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#29631

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pomocnicy. Nie do przecenienia. Ludzie, którzy w akcji starają się ze wszystkich sił pomagać. Niekiedy zawodowcy, innym razem zwykli gapie, a czasem... bohaterowie rodem z komiksów...

Strażacy są najczęściej przed nami na miejscu zdarzenia. Przynajmniej powinni być, bo w myśl obowiązujących zasad, to właśnie oni mają za zadanie zabezpieczyć teren wypadku i umożliwić nam spokojne wejście w jego strefę.
Często jednak zdarza się tak, że nie dojeżdżają na czas. Bo my dostaliśmy pierwsi powiadomienie, a ich pojazdy są stare, obciążone wodą i rozwijają prędkość ochwaconego ślimaka winniczka.

Pojechaliśmy do wypadku, dość daleko za miasto. Zderzenie dwóch pojazdów osobowych.
Na miejscu, z jednego samochodu - typowego dresowozu - wydobyła się już nieuszkodzona na wizus załoga. W drugim gorzej: zakleszczony kierowca, przytomny, ale obolały, z nogami pod deską rozdzielczą.
Strażaków ani widu...
To zabieramy się, po wstępnej ocenie sytuacji, do pomocy kierowcy. Zakładamy dwa wkłucia, kołnierz szyjny, podajemy leki przeciwbólowe i płyny. I czekamy...
Po dwudziestu minutach słyszymy sygnały. Oto cwałuje kawaleria nasza dzielna!

Dojechali. Wyskoczyli. I dalej odłączać akumulatory w autach... Po czterdziestu minutach od zderzenia, gdyby coś miało wybuchnąć, już dawno patrzylibyśmy na nich z góry. Ale algorytmy rzecz święta. No to niech tną.
W końcu zabrali się za uwalnianie zaklinowanego szofera.
Wyciągnęli swoje nożyce, rozwieraki i całą resztę supermocy... I zaczęli debatować, z której strony najlepiej. Nie łudźcie się, nie wyglądało to jak na filmach: bieganie, jasne komendy, szybkie działanie... Po prostu łazili spokojnie wokół wraku i wypowiadali kwestie w stylu "Heniek, a tutaj może, co?.... Nieee, tutaj nie. To może tam u ciebie?"
Wreszcie osiągnęli zadowalający poziom koncepcyjny. Trwało to spokojnie ponad kwadrans. My zdążyliśmy już zmienić kroplówki i dalej czekamy na uwolnienie poszkodowanego. Przecięli zawiasy drzwi tylnych. Drzwi odpadły. Ale jeszcze nie można wyciągnąć. Bo się czepiłem i zauważyłem, że gość ma zakleszczone stopy, do których prze tylny otwór wejściowy trudno się będzie dobrać. Spojrzeli na ignoranta z obrzydzeniem. Przecięli zawiasy drzwi przednich.
Które z łomotem spadły mi na nogi...
Słów, które wtedy bardzo głośno wypowiedziałem, nie da się opublikować nawet w bardzo lewicowej prasie. Bo jak inaczej można podsumować ponad godzinną akcję, w wyniku której liczba poszkodowanych jakby wzrosła?

Innym razem z kolei, spotkałem Batmana na miarę naszego kraju....

Pojechałem na siódemkę, do wypadku. Samochód z rodziną złapał pobocze, stanął na boku i uderzył w palmę. Wzywał Szef, do pomocy, znaczy, sprawa poważna. Trochę mnie zdziwiło, że początkowo zawołał mnie i L., jeżdżącego w innej karecie, potem kazał przez radio L. wracać do bazy. W końcu najbardziej doświadczony z nas wzywa i nie wie i lu poszkodowanych? Zdarza się. Ale dziwne...
Dojeżdżamy. Wyskakujemy. I wyjaśnia się, kto tak naprawdę pierwotnie podał liczbę ofiar.

W dziwacznych podskokach pędzi ku nam wielce oryginalny osobnik.
Chudy, zgarbiony, odziany w czarne, obcisłe getry z lycry i czarną.... pelerynę z napisem "Ratownik Drogowy" na plecach!!!
Dobiega i wrzeszczy, że trzeba ratować, wyciągać, natychmiaaaast!!!! I skacze wokół karetki jak terier z kolką nerkową, powiewając peleryną...
A my oczywiście za sprzęt i biegiem w pole, gdzie leży wrak. Ratownik drogowy podobnie powitał Szefa, oznajmiając mu, że za wolno jechali, pytając dlaczego nie biegną i informując, że w wozie jest troje poszkodowanych. Toteż stary wezwał dwie jednostki.
Nasz bohater nie wziął jednak pod uwagę, że jedna z ofiar w wyniku uderzenia pozbyła się znacznej części czaszki, co nie dawało jej szans na długie życie (choć stanowiło pierwszy etap przemiany w polityka).

Ale ad rem: dobiegamy do wozu i zaczynamy ze strażakami ewakuację drugiego żyjącego poszkodowanego. A piekielny nietoperek przeszkadza jak tylko może. Wrzeszczy, wydaje polecenia rodem z podręcznika "Adam Słodowy, uratuj się sam", przez co moja załoga nie słyszy poleceń kierownika zespołu...
Potem zaczyna pomagać czynnie... Nie reagując na moje upomnienia. Że wiemy, co robić, że dziękujemy za pomoc, że już może odsapnąć i dać nam robić swoje...
Zaczyna szarpać za deskę, za kołnierz, próbuje wyrywać nogi pacjenta spod pedałów. Słowem, kręci się jak stolec w przeręblu i uniemożliwia nam logiczne działanie.
Tracę cierpliwość. Łapię mądrego inaczej za ramię i odsuwam na dwa metry z poleceniem "i tam masz stać".
Wracam do chłopaków. Pochylam się nad chorym, którego właśnie mamy wydobyć na deskę. I czuję, jak jakiś ciężar zwala mi się na plecy, zaś chuderlawe rączki próbują odciągnąć mnie od poszkodowanego. Słyszę histeryczne wrzaski: "ratować, nie tak, nie umiecie, ja to zrobię"...
Tego już za wiele. Obezwładniam. Oddaję w ręce policjantów. Oni pouczają znajdującego się kompletnie w amoku świra i puszczają wolno. Wskakuje na ukryty w krzakach rower i powiewając dumnie peleryną odjeżdża w stronę zachodzącego słońca...

Powiecie może, że obywatel, że chciał pomóc... Może i chciał, ale póki co, o mało nie doprowadził do poważnej awarii poszkodowanego.
A potem okazało się, że to człowiek chory. Bo jak tylko przestał być ratownikiem drogowym (znaczy co? drogę ratował?), zaczął się przebierać za policjanta i wypisywał mandaty ludziom, którzy zbyt wolno - jego zdaniem - przejeżdżali przez tory kolejowe... Wpadł dopiero, kiedy zatrzymał do ukarania samochód pełen pracowników Wydziały Kryminalnego miejscowej komendy...
Niektórzy muszą mieć dopływ adrenaliny. I budować własną wartość, nawet kosztem odsiadki...

służba_zdrowia

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 880 (964)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…