Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#30964

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj mi się przypomniało, jacy to ludzie potrafią być natrętnie wścibscy i upierdliwi.

Kilka lat temu uparłam się wyciągnąć ze schroniska psa. Mowy niestety nie było, żeby zamieszkał u mnie [wtedy kończyłam liceum i mieszkałam z rodzicami], zaczęłam więc dręczyć tych nielicznych ludzi, co do których byłam pewna, że podołają. Bo podołać było czemu. Ten konkretny pies był mieszańcem czechosłowackiego wilczaka [dla ciekawskich polecam Google], którego były właściciel, osobnik najwyraźniej na poziomie intelektualnym jętki jednodniówki, pozwolił swojej malamutce na przelotny romans z psem właśnie tej rasy. Dziesięciomiesięczny szczeniak sterroryzował jego, osiedle i straż miejską, aż w końcu trafił po wielu przebojach do schroniska. Nie złamało go, to był rodzaj psa, który raczej sam łamał schroniska. Zębami.

Efekt był taki, że psa prawie nikt nie wyprowadzał, ciężko było zrobić mu badania, klatkę miał rzadko sprzątaną – z własnej winy, czy raczej winy człowieka, który nie potrafił go ułożyć. Lubię wyzwania, a Hagan był wielkim wyzwaniem. Po kilku tygodniach i kilku kilogramach siekanego mięsa, jakoś udało nam się dogadać. Głównie dlatego, że znam i rozumiem dynamikę działania wilczej sfory – pies miał ją za główną wytyczną społeczną, bo przy braku wychowania od człowieka, to jedyne co znał. Chodziłam podrapana od tradycyjnych powitań, pogryziona od zabaw, ale zadowolona.

Niestety stało się tak, że pies w schronisku nie mógł dłużej zostać. Poturbował lekko wolontariuszkę, która co prawda zlekceważyła instrukcje i była to jej wina, ale miała bogatych rodziców, którzy zaczęli grozić sądem. Pies co prawda nie poszedł do odstrzału od razu, ale rozpaczliwie potrzebował domu. Wtedy też oznajmiłam kuzynowi, który mieszkał godzinę drogi ode mnie, że jeszcze o tym nie wie, ale pragnie przygarnąć psa. Dał się przekonać, miał w końcu wielki dom z ogrodem i spore serducho, więc sierść zamieszkał w nowym domu.

Były problemy, różne i dużo. Listonosz przestał przynosić polecone, sąsiedzi narzekali [denerwował ich pies wyglądający jak puszysty wilk, chodzący w ciszy za nimi wzdłuż płotu], kuzyn też z ofiarami w ludziach i sprzęcie uczył się rozumieć bydlątko. Ale bydlątko, wdzięczne za ciepłe posłanie, pełną michę i dużo spokoju, próbowało się dostosować. Z oporami, bez entuzjazmu, który widuje się u większości psów, powoli, ale konsekwentnie. Mimo wszystko z jakiegoś powodu [mam podejrzenie, że poprzedni właściciel, Pan Jętek Jednodniówek, lał psa i stąd niechęć do rodu Adama] zostałam ulubienicą Hagana, jeździłam do niego praktycznie codziennie, żeby go socjalizować i odciążyć kuzyna, który w końcu o takie atrakcje wcale się nie prosił.

Kiedyś poszliśmy na spacer w śniegu. Mnóstwie śniegu. Pole za parkingiem osiedlowym domków widzieli z okien wszyscy sąsiedzi na ulicy. W tym jedna Bardzo Aktywna Społecznie Sąsiadka, której nieszczekający i w zasadzie nieagresywny pies był solą w oku bo „jak to tak, kto to widział, żeby taką bestię trzymać”. No i tamtego dnia widzieliśmy ją na straży w oknie, nawet pomachaliśmy jej przechodząc.
W trakcie spaceru, jak to ja, wyzłośliwiłam się na coś kuzynowi, za co oberwałam śnieżką. Odpowiedziałam niecnym wepchnięciem kuzyna w zaspę. W odwecie zostałam natarta śniegiem i chociaż my, jak dzieciaki w przedszkolu, zaśmiewaliśmy się do bólu, Hagan nie pojął. Nim się zorientowałam, wisiał całą potęgą swojej szczęki na ręku kuzyna, który najwyraźniej w psich oczach postanowił mnie ukrzywdzić. No i dziki, ale lojalny pies postanowił w tym przeszkodzić.

Dobrze, że puchowa kurtka zamortyzowała kłapnięcie, ale jakiś kwadrans zabrało nam uspokojenie i w końcu odczepienie psa od ręki kuzyna – bydlątko nigdy nie znało komend, a w szkole odesłali nas, póki pies się nie ucywilizuje wystarczająco, o co nie mam pretensji. Tylko w tamtej sytuacji nie było sposobu, żeby go odwołać.
Nic w końcu złego, prócz kilku zadrapań, siniaków i zniszczonej kurtki, się nie stało. Wracaliśmy już do domu, kiedy zatrzymał się samochód straży miejskiej, wysiadło dwóch panów, którzy oznajmili nam, że otrzymali zgłoszenie o niebezpiecznym zwierzęciu puszczonym luzem [był non stop na smyczy], który dotkliwie pogryzł obcego człowieka, którego ponoć zabrała karetka. Ja zaczęłam tłumaczyć, że to nieporozumienie, pies nie polepszał wcale sprawy, wurcząc basem tak niskim i donośnym, że śnieg zaczął wokół niego topnieć, a kuzyn jak wyrwał do drzwi sąsiadki, że aż pognał za nim jeden ze strażników.

Tłumaczyliśmy się ponad dwie godziny. Tak, na tym mrozie, tak, z wkurzonym i zestresowanym psem. Mało tego, ten strażnik, który został ze mną, próbował pogłaskać psa po głowie, argumentując, że dobrze wychowany pies się da. Moje rozsądne argumenty ani dzikie wrzaski nie odwiodły go od tego postanowienia. Udało się za to imponującemu garniturowi zębów Hagana, zaprezentowanemu na widok zbliżającej się ręki. Trochę popsuło mu to PR.

Najpierw sąsiadka wspomagana przez strażników twierdzili, że pies kogoś zamordował. Potem, że zeżarł, co było logicznym argumentowaniem braku zwłok czy choćby śladów morderstwa. Jak się przekonali, że to nie przejdzie, zaczęli mówić, za sugestią sąsiadki, że pies pogryzł mojego kuzyna, a on boi się przyznać, bo zostanie poszczuty psem. A pies, jak wiadomo, zamorduje go i zeżre. Nieistotne były zdecydowane protesty kuzyna, okazanie poszarpanego rękawa i tłumaczenie, że pies złapał go podczas zabawy. Monthy Python wymięka, poziom absurdu ścina powietrze.

Kolejne oskarżenia były takie, że znęcamy się nad psem, dlatego jest agresywny. Że go nie karmimy, dlatego ma zapadnięte boki [bardziej był podobny do wilczaka, niż malamuta i taką miał budowę, po prostu nie był spasiony]. Potem, że pies za karę siedzi cały czas na łańcuchu obok garażu [fakt braku łańcucha i instalacji mocującej w jakikolwiek sposób psa do ściany nie był istotny]. A na sam koniec wredne babsko wycisnęło suchotniczą łzę z oka wyznając, że ja codziennie wieczorem przyjeżdżam tylko po to, żeby szczuć ją tym, rozumiecie, przykutym na łańcuchu cały czas, psem, spacerując pod jej oknami.

Panów nie interesowała umowa adopcyjna, telefon do schroniska, weterynarza, do szpitala czy wysyłali karetkę, psie posłane w przedpokoju, kaganiec, z którym cały czas stałam w ręku, słowem nic. Co prawda mandatu nie wlepili, bo i chyba nie było za co, ale grozili zabraniem psa, uśpieniem go i podaniem nas do sądu za znęcanie się nad zwierzakiem. Jestem całkiem pewna, że nie sami nie wymyślili by nic z tego, gdyby nie sekundująca im sąsiadka.

Szkoda, że byłam smarkata i nieotrzaskana wtedy, dzisiaj zadbałabym o to, żeby debilną rozmowę nagrać komórką czy playerem [a miałam wtedy taki, tylko do głowy mi nie przyszło], złożyć na nich jakieś pismo, a na babola sprawę w sądzie albo chociaż na policji.

Pytanie roku brzmi: co baba z tego miała? Do dzisiaj nie wiemy.

straż miejska + sąsiedzi

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (238)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…