Kiedy byłem nader czerstwym czterolatkiem, rodzice wykopali mnie z pieleszy domowych do placówki opiekuńczej, żeby móc w pogodzie ducha harować na chleb i papier toaletowy, bo nic innego w sklepach jako żywo nie było.
Wyżarty był ze mnie byczek i wierzgający wielce, rygor znosiłem więc z trudem. Jedno, co rekompensowało mi obite kubki, szpitalne żarcie, ciągnące za uszy przedszkolanki i nudę leżakowania, to nieprawdopodobnie bajkowy, rozległy ogród z prastarymi kasztanowcami. No raj dla dzieciaka.
Ale nic nie było w stanie zrekompensować przedszkolnego kibla. Brud, smród, franca i trąd.
Przez pierwsze dni twardo trzymałem mocz do powrotu do domu - ale ileż można. Któregoś kolejnego dnia złamałem się...
...i będąc w posiadaniu klucza, zawieszonego na tasiemce pod koszulką, wywędrowałem z przedszkola do oddalonego o trzy minuty od placówki domu.
Otworzyłem drzwi, wszedłem do domu, skorzystałem z WC, pozamykałem wszystko jak trzeba i wróciłem do placówki.
A w placówce Armageddon. Zginął wychowanek.
Gdy zobaczono, jak w spokoju ducha przekraczam przedszkolną furtkę, natychmiast zleciał się komitet powitalny w postaci woźnej, przedszkolanki i dyrektorki. Trzy wiedźmy z Makbeta.
Dobitnie uświadomiły mi, jakie to było karygodne i bezczelne, opuścić przedszkole na własną rękę. Po solidnej porcji wrzasku, kuksańców i targania za uszy zapytały mnie, dlaczego to zrobiłem, myśląc pewnie, że złożę samokrytykę.
- Bo w przedszkolu kibel śmierdzi tak, że sikać nie można. - Odrzekłem śmiało.
Rodzice, powiadomieni przez dyrekcję o mojej rejteradzie, przede wszystkim spytali mnie, jak to było, a wysłuchawszy, wyrazili chęć oglądu rzeczonego kibla.
Niestety, nie pozwolono im na to.
Na drugi dzień w WC było czysto. Było tak do końca mojej kariery przedszkolnej.
Wyżarty był ze mnie byczek i wierzgający wielce, rygor znosiłem więc z trudem. Jedno, co rekompensowało mi obite kubki, szpitalne żarcie, ciągnące za uszy przedszkolanki i nudę leżakowania, to nieprawdopodobnie bajkowy, rozległy ogród z prastarymi kasztanowcami. No raj dla dzieciaka.
Ale nic nie było w stanie zrekompensować przedszkolnego kibla. Brud, smród, franca i trąd.
Przez pierwsze dni twardo trzymałem mocz do powrotu do domu - ale ileż można. Któregoś kolejnego dnia złamałem się...
...i będąc w posiadaniu klucza, zawieszonego na tasiemce pod koszulką, wywędrowałem z przedszkola do oddalonego o trzy minuty od placówki domu.
Otworzyłem drzwi, wszedłem do domu, skorzystałem z WC, pozamykałem wszystko jak trzeba i wróciłem do placówki.
A w placówce Armageddon. Zginął wychowanek.
Gdy zobaczono, jak w spokoju ducha przekraczam przedszkolną furtkę, natychmiast zleciał się komitet powitalny w postaci woźnej, przedszkolanki i dyrektorki. Trzy wiedźmy z Makbeta.
Dobitnie uświadomiły mi, jakie to było karygodne i bezczelne, opuścić przedszkole na własną rękę. Po solidnej porcji wrzasku, kuksańców i targania za uszy zapytały mnie, dlaczego to zrobiłem, myśląc pewnie, że złożę samokrytykę.
- Bo w przedszkolu kibel śmierdzi tak, że sikać nie można. - Odrzekłem śmiało.
Rodzice, powiadomieni przez dyrekcję o mojej rejteradzie, przede wszystkim spytali mnie, jak to było, a wysłuchawszy, wyrazili chęć oglądu rzeczonego kibla.
Niestety, nie pozwolono im na to.
Na drugi dzień w WC było czysto. Było tak do końca mojej kariery przedszkolnej.
Przedszkole w czasach komuny
Ocena:
1387
(1437)
Komentarze