Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#32719

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kuzyn urodził się w roczniku Czarnobyla, na dzień przed ówczesnym, obowiązkowym pochodem majowym. Na początku maja chmura popromienna znalazła się na terenie Polski i chyba to był główny czynnik, który spowodował jego chorobę. Zaczęło się dość „niewinnie”, bo chłopiec chodząc, podpierał się kijkiem. Gdy wujek poszedł z synem do lekarza rodzinnego, lekarka nie wpadła na to, żeby w komplecie badań uwzględnić krew. Dopiero po jakimś czasie wyszło, że kuzyn ma białaczkę. 4-letniego malucha przetransportowano do szpitala w Szczecinie, gdzie spędził 3 miesiące na pierwszej chemioterapii. Ciocia, która czuwała przy nim, opowiadała jak spała na krześle, bo nie było miejsc noclegowych przewidzianych dla rodziny, a pielęgniarki były głuche na płacz i krzyki cierpiących dzieci.

Kuzyn miał dodatkowo bardzo bolesne w skutkach naświetlanie przysadki mózgowej. Po ciągu hospitalizacji pomogła któraś chemia z kolei. Chłopak wrócił do domu, zaczął chodzić do szkoły. Z czasem jednak złe samopoczucie powróciło. Nowe badania pokazały, że został zarażony wirusem zapalenia wątroby typu B i C. W tamtym czasie nie robiono jeszcze obowiązkowych podczas hospitalizaji szczepień przeciwko WZW (żółtaczce). Lekarze przyznali się, że zarazili przypadkowo dziesięcioro osób, w tym 7 już nie żyło, gdy oznajmili to rodzicom mojego kuzyna.
Nie wiem czy padło słowo „przepraszam” z ich ust. Dla kuzyna zaczęło się ponowne kursowanie między szpitalami.

Jeździł również z tatą do bioenergoterapeuty do innego miasta (kiedyś nawet zabrali mnie ze sobą). Wujek sprowadzał leki z zagranicy i walczył o ich refundację. Chorobę udało się utrzymać w normie. Kuzyn był jednak osłabiony, biały jak ściana, nie miał prawie w ogóle włosów, ale zawsze radosny i cieszący się z drobiazgów życia.

Pewnego razu przed wyjazdem na wycieczkę szkolną, dostał silnego krwotoku. Przewieziono go do placówki w Szczecinie, gdzie leżał kilka tygodni. Lekarze stwierdzili, że wątroba jest tak wyniszczona, że przestaje pracować. Potrzebny był przeszczep a jak przeszczep to i dawca. Ciocia zaproponowała, że może nim zostać. Lekarze powiedzieli jej – bez przeprowadzenia koniecznych badań - „nie”. Komisja lekarska ds przeszczepów nie zakwalifikowała kuzyna na listę priorytetową za pierwszym razem, gdyż niefortunnie odwołano jej posiedzenie. Musiał czekać.

Stan chłopaka był już krytyczny, gdy ni stąd, ni zowąd okazało się, że jego mama może jednak zostać dawcą. Do dziś nie wiemy dlaczego lekarze zwlekali ze sprawdzeniem zgodności białkowej. Niestety w Szczecinie nie przeprowadzano takich przeszczepów. Trzeba się było udać do Warszawy. Chłopak jednak nie wytrzymałby podróży, więc konieczny był helikopter. Koszt przelotu wynosił 9000zł, a na taką cenę nie chciał się zgodzić dyrektor szpitala. Wujek chodził i przekonywał go, a czas leciał.

W międzyczasie kuzyn wpadł w śpiączkę wątrobową, z której podobno się nie wychodzi. Ostatecznie dyrektor ugiął się pod presją nasłania na niego mediów i wniesienia skargi. Dawca jest, helikopter jest, zespół specjalistów jest.
Zaraz po przylocie do Warszawy rozpoczęto operację kuzyna, Dwa zespoły zajmowały się nim i ciocią przez chyba 12 godzin. Kluczowe miały być 3 kolejne dni. Nigdy nie zapomnę jak w poniedziałek rano, trochę za wcześnie, obudziła mnie mama i przez łzy powiedziała, że kuzyn nie przeżył. Tata był już w drodze do Warszawy po wujka i rzeczy po zmarłym. Kuzyn zmarł na miesiąc przed swoimi siedemnastymi urodzinami. Lekarz prowadzący operację powiedział, że gdyby przywieźli go wcześniej (przed śpiączką wątrobową), to chłopak mógłby przeżyć.

W rodzinie nie poruszaliśmy tego tematu. Było to zbyt trudne dla nas wszystkich. Po śmierci kuzyna został wydany artykuł w ogólnopolskiej gazecie z cyklu polski pacjent, a służba zdrowia. To z niego dowiedziałam się, że kuzyn był hospitalizowany 32 razy, a w szpitalu łącznie spędził parę lat.

Najsmutniejsze w tej historii, co do dziś ściska mi serce nie jest to, że lekarze zarazili małe dziecko wirusem żółtaczki ani zwłoka w badaniu matki jako potencjalnego dawcy, ani nawet fakt, że dla dyrektora szpitala cenniejsze było 9000zł niż życie człowieka, najsmutniejsze jest dla mnie to, że ciocia, która oddała swojemu synowi część wątroby, była zbyt słaba, aby uczestniczyć w pogrzebie, który odbywał się 500km od Warszawy. Przeżyć swoje dziecko, któremu próbowało się pomóc to jedno, ale nie móc się z nim nawet pożegnać jest chyba najokrutniejsze.

Jak to było z tą przysięgą Hipokratesa? Po pierwsze nie szkodzić?

PS. Wujek chciał pozwać lekarzy i szpital w Szczecinie za błąd w sztuce lekarskiej, ale ostatecznie odpuścił, bo nawet jeśli wygrałby żmudny i długi proces, to szpital byłby zmuszony zapłacić najprawdopodobniej z własnej kieszeni, zabierając w ten sposób środki z miejsca gdzie są bardziej potrzebne, czyli z puli przeznaczonej na leczenie i badania.

służba_zdrowia

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 797 (871)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…