Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#33973

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak to dasz współbratu palec a on sięga po rękę. Będzie długo.

Swojego czasu na licencjacie w UK pracowałam jako wolontariuszka w miejscowej poradni prawnej. Spraw było całe spektrum ale i tak przychodzili do nas głównie ludzie z niespłacanymi długami, problemami mieszkaniowymi, podatkowymi, benefitami i pokrzywdzeni przez nieuczciwych pracodawców. Zaznaczam (ważne), że chodziłam tam dwa razy w tygodniu - w czwartek i piątek. Ludzie przychodzili do nas z ulicy na zasadzie ′kto pierwszy ten lepszy i krócej czeka′, spotkania umawiane były tylko w bardziej skomplikowanych sprawach wymagających spotkania face to face z naszymi prawnikami.
W tym samym czasie (ważne) byłam też zatrudniona jako tłumacz.

Któregoś pięknego czwartku woła mnie nasza recepcjonistka - przy recepcji stoi dwójka Polaków, angielskiego ani trochę, powtarzają tylko "Polisz interpreter, ju mast giw" (tu nadmienię, że w UK jeśli nie zna się języka to należy się tłumacz i my też takowego oferowaliśmy ale tylko na umówione spotkania bo przecież skąd mogliśmy wiedzieć czy danego dnia przyjdzie ktoś bez angielskiego). Dreptam zatem do recepcji, rozmawiam się ze współbraćmi, oni bardzo ucieszeni, że jest Polka ale za chwilę mina rzednie bo jak to? ja nie przyjmę ich bez kolejki tylko jako ostatni w kolejce dostaną ostatni numerek i muszą czekać? Przecież oni są Polakami i tylko ja ich rozumiem, nie ma sensu czekać. No nie, tak to nie działa, kolejka mimo wszystko obowiązuje, inaczej może polecieć na nas skarga. Ok, ostatecznie poczekają.

Wyszło tak, że przypadł mi klient przed nimi. Wyświetliłam numerek, wychodzę i wołam klienta, klient podchodzi do mnie a za moimi plecami za drzwi wyłania się kolega z numerkiem Polaków. Oczywiście tamci od razu podnieśli raban, że możemy się zamienić, że będzie szybciej. No nie, nie możemy, bo może być skarga o dyskryminację, szczególnie, że mój klient nie był biały (naprawdę, po ilości skarg o głupoty postanowiliśmy w pewnym momencie niewolniczo trzymać się procedur żeby nam już nikt de nie zawracał).

Przyszła w końcu pora Polaków. Powiedzmy pani Asia i pan Adam (niewiele starsi ode mnie) zaczęli od wyjawienia, że pan Adam to angielski rozumie ale woli rozmawiać z Polakami. Potem było wykłócanie się, że do formularza mam wpisać ich oboje, bo oni oboje mają ten sam problem. 5 minut stracone na tłumaczenie, że jeden numerek jest dla jednej osoby. Jeśli oboje mieli sprawę trzeba było poprosić o dwa numerki (taka informacja wisi obok okienka recepcji w kilku językach - także po polsku). No niech będzie, sprawę ma pani Asia.

Po tym dosyć niemiłym wstępie para okazała się pozornie miła. Mocno okantował ich pracodawca i najemca pokoju wykorzystując ich nieznajomość prawa i języka. Naprawdę zrobiło mi się ich szkoda, zrobiłam wszystko i zadzwoniłam wszędzie żeby na daną chwilę im pomóc. Po spotkaniu złożyłam nawet oficjalną notkę do odpowiedniej osoby aby ich zakład pracy został zgłoszony przez nas do inspekcji.

Polacy zapytali się mnie kiedy jestem w biurze bo ich znajomi też przyjdą z podobnym problemem a nie znają angielskiego więc skierują ich od razu do mnie. Powiedziałam, pożegnałam się, mieli przyjść za 1-2 tygodnie z odpowiedzią od pracodawcy jeśli będzie negatywna. Ich znajomych nigdy nie zobaczyłam.

Tym czasem już w piątek przyszła pani Asia. Bo ona może jeszcze o jakąś pomoc socjalną by się ubiegała. Dobrze, ale to generalnie nie do nas, u nas ewentualnie takiej porady udzielamy ale po zapisaniu się do kolejki, czeka się średnio 2 tygodnie bo tylu mamy chętnych. Ale czy ja nie mogę? No nie, wykracza to poza moje kompetencje. Tu zaczął się prawie godzinny wywód o nieszczęściach pani Asi, czemu wyjechała z Polski, czemu jest przy kości, czemu podłogę pastuje a szafki ściera na mokro itd. itp. Głupia byłam i strasznie mi jej szkoda jeszcze wtedy było i nie umiałam jej przerwać. W końcu wyszła.

Kolejny tydzień, kolejny czwartek i piątek - sytuacja się powtarza. Znana para przychodzi w oba dni z co raz to nowymi problemami. Oczywiście ja muszę ich obsłużyć bo pan Adam nie raczy rozmawiać z Brytyjczykami.

Kolejny tydzień - to samo, są w oba dni. Łącznie z tym, że kłamią, iż mają coś już napisane i ja mam tylko zerknąć a przy konfrontacji okazuje się, że "Pani tak szybciutko nam napisze".
Zaczęło to mnie już porządnie męczyć, poza tym naginałam dla nich regulamin odnośnie ilości ich wizyt. Z problemami przychodzili naprawdę trywialnymi i zwyczajnie traciłam czas.

Kolejny tydzień - znowu dwukrotna wizyta. Wymagali, że pójdę z nimi do urzędu jako tłumacz bo moje biuro powinno mnie wysłać. Kiedy dowiedzieli się, że nie zaczęli mnie prosić żebym poszła z nimi jako płatna tłumaczka, że oni wszystko załatwią i urząd podpisze mi kwitek do pracy i praca zapłaci mi za tłumaczenie. Ok, niech będzie. Poszłam, siedziałam i tłumaczyłam ponad 2h. Po skończonym tłumaczeniu urząd nic nie wie, nic nie podpiszą, żadnej zapłaty nie będzie. Polacy przecież spłukani, oni prywatnie nie zapłacą. O ja naiwna!
Tu już gula urosła mi porządnie.

Przez kolejne dwa tygodnie widząc ich za każdym razem z zewnątrz przez przeszklone drzwi zaczęłam wchodzić do biura tylnym wejściem żeby nie widzieli. Zaczęłam nawet prosić kolegę aby przyprowadzał mi klientów do specjalnego pokoiku w środku biura. Niestety Polacy stwierdzili, że muszę przecież być w biurze, oni koniecznie chcą mnie widzieć i narobili rabanu przy recepcji. Sytuacją zainteresował się mój manager - postawiono im ultimatum, że jeszcze raz będą zawracać mi tyłek to zostaną oskarżeni o nękanie, dziś przyjmuję ich po raz ostatni i tylko w jednej, wcześniej zadeklarowanej sprawie. Oczywiście okazało się, że zadeklarowana sprawa diametralnie różniła się od faktycznej (deklarowali kolejny problem z pracodawcą a mnie pytali się gdzie dostaną jakieś talony).

Sytuacja rozwiązała się samoistnie bo z końcem roku akademickiego zrezygnowałam z wolontariatu. Kolega relacjonował mi, że jeszcze przez kilka dobrych tygodniu przychodzili dopytując się o mnie aż za którymś razem narobili takiej awantury, że zgarnęła ich policja i więcej się nie pokazali.

Naprawdę moi drodzy, wszystkiego są pewne granice, nawet pomocy i dobrego serca.

Polacy w UK

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (257)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…