Kiedy liczyłem sobie niezbyt wiele lat, trzymałem się z pewnym rodzeństwem – dziewczynką i chłopcem. Razem próbowaliśmy rozkręcić jakikolwiek biznes, żeby wzbogacić się i nie musieć pracować w przyszłości.
Sprzedawaliśmy własnoręcznie robioną gazetkę (którą kupowali tylko rodzice rodzeństwa), oferowaliśmy swoją pomoc uczniom (mimo że sami byliśmy jeszcze w wieku przedszkolnym), aż wreszcie wpadliśmy na pomysł, by zająć się sprzedażą żywności.
Rodzeństwo chciało zaangażować w to swoją mamę – konkretnie miałaby pełnić funkcję kucharza. Mama jednak nie miała czasu, stwierdziliśmy zatem, że nakupujemy ciastek i sprzedamy je ciut drożej.
Wysupłaliśmy wszystkie nasze oszczędności na czarną godzinę i udało nam się uzbierać dwa złote. No cóż, każdy kiedyś zaczynał, prawda? Nie od razu zdarza się raj… Poza tym nie bardzo przejęliśmy się swoją biedotą i pognaliśmy do sklepu, co by się obkupić. Stać nas było na jakąś podróbkę delicji.
Woziliśmy ciastka na zrobionej z tekturowego pudełka taczce, drąc się w niebogłosy: „Ciastka po złotówce!”. Jeśli tylko ktoś podszedł, zaraz odchodził, uświadomiony przez nas, że złotówkę kosztuje nie cała paczka, a pojedyncze ciastko. Nie znaliśmy się na cenach, wydawało się nam, że to tanio.
Coraz bardziej zrezygnowani okrążaliśmy bloki mieszkalne po raz dziesiąty. Wciąż wykrzykiwaliśmy zachęcające hasła, z tym że z o wiele mniejszą mocą; nasze gardła zaczynały protestować.
Wtem ktoś szarpnął wózeczek, który akurat prowadziła Daria. Odwróciliśmy się na piętach i naszym oczom ukazał się facet, na oko czterdziestoletni, łapiący za naszą podróbkę delicji i spierdzielający w podskokach.
Ruszyliśmy w pościg, porzucając taczkę na chodniku, ale gość zniknął w samochodzie i odjechał z piskiem opon. Biegliśmy za autem, wyzywając faceta od najgorszych, ale nie trafiliśmy do jego sumienia, zresztą nawet nas pewnie nie słyszał.
A żeby się udławił, cham jeden. Przez niego biznes upadł i teraz musimy pracować.
Sprzedawaliśmy własnoręcznie robioną gazetkę (którą kupowali tylko rodzice rodzeństwa), oferowaliśmy swoją pomoc uczniom (mimo że sami byliśmy jeszcze w wieku przedszkolnym), aż wreszcie wpadliśmy na pomysł, by zająć się sprzedażą żywności.
Rodzeństwo chciało zaangażować w to swoją mamę – konkretnie miałaby pełnić funkcję kucharza. Mama jednak nie miała czasu, stwierdziliśmy zatem, że nakupujemy ciastek i sprzedamy je ciut drożej.
Wysupłaliśmy wszystkie nasze oszczędności na czarną godzinę i udało nam się uzbierać dwa złote. No cóż, każdy kiedyś zaczynał, prawda? Nie od razu zdarza się raj… Poza tym nie bardzo przejęliśmy się swoją biedotą i pognaliśmy do sklepu, co by się obkupić. Stać nas było na jakąś podróbkę delicji.
Woziliśmy ciastka na zrobionej z tekturowego pudełka taczce, drąc się w niebogłosy: „Ciastka po złotówce!”. Jeśli tylko ktoś podszedł, zaraz odchodził, uświadomiony przez nas, że złotówkę kosztuje nie cała paczka, a pojedyncze ciastko. Nie znaliśmy się na cenach, wydawało się nam, że to tanio.
Coraz bardziej zrezygnowani okrążaliśmy bloki mieszkalne po raz dziesiąty. Wciąż wykrzykiwaliśmy zachęcające hasła, z tym że z o wiele mniejszą mocą; nasze gardła zaczynały protestować.
Wtem ktoś szarpnął wózeczek, który akurat prowadziła Daria. Odwróciliśmy się na piętach i naszym oczom ukazał się facet, na oko czterdziestoletni, łapiący za naszą podróbkę delicji i spierdzielający w podskokach.
Ruszyliśmy w pościg, porzucając taczkę na chodniku, ale gość zniknął w samochodzie i odjechał z piskiem opon. Biegliśmy za autem, wyzywając faceta od najgorszych, ale nie trafiliśmy do jego sumienia, zresztą nawet nas pewnie nie słyszał.
A żeby się udławił, cham jeden. Przez niego biznes upadł i teraz musimy pracować.
dzieciństwo_moje
Ocena:
1074
(1184)
Komentarze