Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#36464

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O tym jak podpadłam przyszłej teściowej i jej rodzicom...

Na początek muszę Wam wyjaśnić jak funkcjonuje rodzina mojego Narzeczonego. Wszystko kręci się wokół Wiary, przez duże W. Matka mojej teściowej urządza kilka razy do roku przyjęcia, na które zaprasza proboszcza ze swojej parafii. Po pierwsze tydzień przed przyjęciem zaczyna się sprzątanie w domu. Wszystko ma lśnić! Po drugie gotowanie zaczyna się na 3 dni przed przyjęciem. Podana musi być cielęcinka (bo proboszcz lubi), pączki i tort. Oraz półmiski wędlin, sałatki, alkohol. Na koniec wizyty wręczana jest koperta. Z jaką kwotą nie wiem, chyba sami rozumiecie, że nie wypada mi pytać o takie rzeczy. Jak zapewne się domyślacie proboszcz szybko przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy i z gościny (bądź głupoty, jak kto woli) gospodarzy, korzysta często i gęsto.

Kolejna rzecz. NAJWAŻNIEJSZA! Kiedy proboszcz wchodzi do domu, nie wystarczy powiedzieć "Szczęść Boże". Nie! Błąd!
Kiedy do domu wchodzi proboszcz, należy skłonić głowę i ucałować tłustą i brudną łapę, którą klecha łaskawie podstawia ci pod oczy. W całowaniu mistrzem jest babcia i teściowa. Od każdej przypada średnio 10 pocałunków przy wejściu, a drugie tyle przy wyjściu. Myślałam, że ten zwyczaj umarł ze starości jakieś sto lat temu. Myliłam się.

Nie wiem jak do tej pory udawało nam się ukrywać, że oboje jesteśmy niewierzący. Ja i mój Narzeczony. Kilka lat jakoś się to udawało, aż do ostatniego weekendu.

Proboszcz parafii miał imieniny, jak się domyślacie, rodzina Narzeczonego wyprawiła przyjęcie.
Na śmierć o tym zapomnieliśmy. Przyjechaliśmy bez zapowiedzi, z miasta w którym studiujemy. I wpadliśmy bęc! jak śliwka w kompot! O wyjściu nie mogło być mowy, przybrałam kamienną twarz i weszłam do pokoju...
- Dzień dobry... - wymrukałam półgębkiem, przysięgając, że zaraz dorwę wolny talerzyk i, za przeproszeniem zapcham się, nie musząc prowadzić wymuszonej rozmowy. O słodka nawiności!
Proboszcz na hasło "dzień dobry" oczywiście nie zareagował. Powtórzyłam głośniej:
- Dzień dobry!
- Ależ Misiabela, przecież tak się nie mówi! Przywitaj się, "Szczęść Boże", drogie dziecko... - teściowa schwyciła mnie za rękę i ścisnęła boleśnie. Byle nie dopuścić do kompromitacji.
- Szczęść Boże, dziecko - odpowiedział proboszcz, wyciągając w moją stronę tłuste łapsko, które przed chwilą trzymało nóżkę kurczaka - Szczęść Boże.
Teściowa popchnęła mnie. Ona naprawdę myślała, że ja schylając głowę, ucałuje z czcią rękę tego obleśnego faceta. Nie, nie i jeszcze raz nie!
- Wiem, jak się mówi. Ale jako osoba niewierząca, nie mogę się przywitać chrześcijańskim "szczęść boże", prawda? Zatem jeszcze raz... "dzień dobry" -powtórzyłam.
- Ja może dołożę księdzu sałatki, dobrze? Prawda jaka dobra? - teściowa zaczęła się gimnastykować, chcąc zatrzeć to niemiłe wrażenie jakie zrobiłam.

Potem już poszło z górki. Wywiad zaczął się przy kawie: czy chodzimy do kościoła, czy żyjemy "w czystości", czy wspieramy wspólnotę kościelną... Przy każdym następnym pytaniu mocniej zaciskałam zęby. Myślałam, że pęknę ze złości. Pod domem stał lepszy niż nasz i teściów, samochód, proboszcza oczywiście. Sam proboszcz ledwo siedział na krześle. Na paluchach 3 sygnety, obrzydliwa nalana twarz, czerwona od wódki, mętne spojrzenie. Przy kawie teściowa wręczyła mu kopertę, którą otworzył, bez zażenowania przeliczył pieniądze i schował do kieszeni. I zaczął narzekać na drogie paliwo, na drogie jedzenie, drogi alkohol, że zimą kosztuje niebotyczną kwotę, ogrzanie kościoła... wiedział co robi, bo babcia Narzeczonego wyjęła portfel i dołożyła do proboszczowej koperty 150 zł... Z każdą minutą coraz bardziej mierziło mnie jego zachowanie. Rodzina Narzeczonego natomiast siedziała z cielęcym wyrazem twarzy i potakiwała każdemu jego słowu.

Po kolejnym kieliszku domowej nalewki, zaczął narzekać na parafian. Że mało dają na tacę, a pod kościół przyjeżdżają takimi dobrymi samochodami. Że nie znają umiaru w zabawie, że powinni oddawać się skromnemu życiu. Życiu w ascezie niemal!

Dość. Z hukiem odstawiłam talerz i wygarnęłam tej tłustej świni od początku do końca co o nim myślę: żeruje na naiwnych parafianach, rozbija się samochodem, na który mnie będzie stać w przyszłym życiu, obżera się jak wieprz itd, itd. Napomknęłam, że mieszkamy razem z Narzeczonym od dwóch lat, że śpimy ze sobą od 4, a Kościoła nie wspieramy, bo to banda złodziei i pasożytów...

Zostałam wyprowadzona przez teściową z pokoju za rękę jak małe dziecko, po czym kazała zabrać rzeczy i nam się więcej na oczy nie pokazywać. Następnego dnia Narzeczonemu wybaczyła, ja jestem skazana na dożywotnią banicję...
Szczerze? Nie jest mi przykro. Po ślubie chcieli, żebyśmy z nimi zamieszkali. Chyba bym oszalała...

Ps. Narzeczony podziela moje zdanie. Przez cały wieczór starał się wypaść zgodnie z oczekiwaniami matki i jednocześnie ze swoimi poglądami. Prawie by mu się udało-gdyby nie ja "niestety".

księża

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 843 (1117)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…