Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#42349

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeżeli ktoś po przeczytani poniższego tekstu ma jeszcze jakieś wątpliwości co zasadności istnienia tzw. służby zdrowia, to odsyłam do psychiatry. Prywatnego. Bo państwowy nie wyleczy.

W mojej obecnej parafii (tak, jestem księdzem) pracuje p. K., jest kościelnym. Może i szorstki trochę w obyciu to człowiek, ale w bliższym kontakcie okazuje się być naprawdę miłym i sympatycznym człowiekiem o złotym sercu. Nieraz to powtarzałem wśród znajomych, napiszę i tutaj: gdybym został kiedyś nie daj Boże proboszczem, to starałbym się u siebie zatrudnić p. K. za wszelką cenę, nawet gdybym musiał tak, jak za św. Wojciecha, zapłacić tyle złota, ile waży. P. Krzysztof ma najmłodszego syna, M. (20 lat). Gdy trzeba było coś zrobić w kościele, M. zjawiał się zawsze i z całego serca pomagał.

Pasją i niestety zgubą, jak się później okazało, były dla M. motory. Zrobił w końcu prawko kategorii A, kupił sobie wymarzony jednoślad. Za długo się nim nie cieszył.

Dokładnie 26 marca, gdy wychodziłem na Mszę św., podszedł do mnie p. K. i poprosił, bym się pomodlił za M., bo miał wypadek. Takiej Mszy św. nigdy nie sprawowałem. Co jest? Co się stało? Co z M.? Ostatnią rzeczą, o którą można mnie posądzić, jest ckliwość i panikarstwo, ale wiedziałem, że to samo można powiedzieć o p. K., więc tym bardziej byłem zaniepokojony. Okazało się potem (jedne z najgorszych 45 minut w moim życiu), że stracił panowanie nad motorem, zjechał z trasy, uderzył w drzewo. Jest w Szpitalu Mięsnym w Gdyni (z całą świadomością używam tego zwrotu).

Przez półtora miesiąca odwiedzałem w tym szpitalu M. Bezprzytomny wzrok, nikłe reakcje, chłopak nikł w oczach (a przedtem dbał o sylwetkę, siłownia, te sprawy). Rodzina w końcu uderzyła do emerytowanego neurologa z Bydgoszczy, a ten powiedział, że M. jest do odratowania, tylko należy go jak najszybciej wypisać ze szpitala i leczyć na własną rękę w domu. Jak mam być szczery, to w pierwszej chwili zdziwiłem się: no co jak co, ale takie przypadki to raczej w szpitalu, a nie w domu. Nie ma szans. Myliłem się.

M. wypisano ze szpitala. Jakoś tak wypadło (zapalenie nerwów kulszowych), że M. w domu odwiedziłem po dobrych trzech tygodniach od wypisania ze szpitala. Nagle ten sam chłopak, który wyglądał prawie jak żywy trup, nabrał rumieńców, masy ciała, zaczął jakby kojarzyć, co się wokół niego dzieje, kto go odwiedza.

Co się na dzień dobry okazało? Otóż chłopak nie był w ogóle leczony neurologicznie (dostawał leki, które można sobie w aptece bez recepty kupić). Ponadto podawano mu 1000 (słownie tysiąc) kalorii dziennie, doprowadzając do zagłodzenia chłopaka (dzienne zapotrzebowanie to przynajmniej 2500 kalorii).

Dzięki staraniom rodziny i przyjaciół (nadmienię tu tylko jednego - G. - po nim można było poznać, co to znaczy męska przyjaźń) M. stawał na nogi (dosłownie i w przenośni). Przyszedł więc niedawno czas na kolejny etap rehabilitacji: usunięcie rurki tracheotomijnej. W klinice (tym razem prywatnej) zlecono przy okazji RTG, bo prawa noga M. zdawała się być nieco krótsza w stosunku do lewej. Lekarze i rehabilitantki domyślali się, że może to być jakiś problem neurologiczny, związany ze skurczami mięśni (nie wiem dokładnie, czego się domyślali, nie kończyłem medycyny). Nie przewidziano jednego. Okazało się, szyjka kości odłamała się i wklinowała w kość udową (stąd te brakujące 3 centymetry).

I właśnie ta ostatnia diagnoza sprawiła, że poczułem maksymalny *.* (tu proszę sobie wstawić najcięższy znany wulgaryzm).

Służba zdrowia położyła na chłopaku całkowitą kreskę: nie zrobiono żadnych prześwietleń (RTG komuś z wypadku robić - a po co?), zaniedbano pod względem leczenia, zagłodzono. Nawet gdy rodzina wypisywała chłopaka ze szpitala, nikt nie zdobył się na odwagę by powiedzieć, że nie wykonano żadnych badań i tak naprawdę nie wiadomo, co i jak z M. jest.

Nic dziwnego, że M. krzywił się na każde ćwiczenia, że był oporny: to go po prostu bolało. I teraz okazuje się, że przez jednego czy drugiego konowała, na czele z *.* (znów najordynarniejszy z wulgaryzmów) ordynatorem OIOM-u, kilka miesięcy (i kilka tysięcy złotych) rehabilitacji poszło w diabły. Bo teraz trzeba będzie naprawić kość udową (operacyjnie), i uczyć apiać chodzenia na parapodium.

M. na dzień dzisiejszy pod względem umysłowym jest jak jego rówieśnicy. Wie, co się do niego mówi, kojarzy wszystkie fakty (nie pamięta samego wypadku, ale to norma), ogólnie rzecz ujmując od strony umysłowej wszystko w porządku. Dzięki rodzinie, przyjaciołom, jak i lekarzom i pielęgniarkom z powołania, wraca powoli do zdrowia. Niestety, moment, w którym będzie mógł normalnie funkcjonować, odwlókł się znów w czasie: bo trzeba będzie zoperować, rehabilitacja, itd.

Lekarze z Mięsnego w Gdyni skazali chłopaka na śmierć. M. wbrew im żyje.

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1176 (1288)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…