Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#47205

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając Wasze piekielne historie i ja chciałabym podzielić się z Wami sytuacją, która mnie spotkała. Sytuacja nieciekawa, dla mnie do tej pory bardzo przykra. Trochę przydługawa, nie będę Was winić, jeśli nie dotrwacie do końca, ale chciałam to po prostu wyrzucić z siebie i podzielić się moimi przeżyciami ze światem.
Dokładnie mija rok odkąd poroniłam. 2 dni przed poronieniem usłyszałam od mojego ginekologa, że moje maleństwo nie rozwija się prawidłowo, jest zbyt małe jak na 6 tygodni i uprzedził mnie o przykrych konsekwencjach jakie mogą nastąpić, jeśli się nie myli (oczywiście w sposób jak najbardziej delikatny i ludzki – mój lekarz to Anioł). Dwa dni później zaczęłam krwawić, więc wystraszona zadzwoniłam do ginekologa z pytaniem, co mam robić. Tak jak mi kazał, pojechałam do szpitala, żeby zrobić badanie B. I tu zaczyna się horror.

Wiadomo - sytuacja dla mnie niewesoła, więc zapłakana, zasmarkana i ledwo przytomna wchodzę do szpitala, kieruję się do laboratorium z prośbą o zrobienie badania B (dodam, że była to sobota, po 10:00 rano). Laborantka słysząc moją prośbę, odpowiada, że nie ma już pielęgniarek (bo są tylko do 10:00) i nie ma mi kto pobrać krwi (w szpitalu!), więc jak im dostarczę krew, to oni mi to badanie zrobią. No, nic mi nie pozostaje, jak tylko podciąć sobie żyły i nakapać im trochę do fiolki.

Wiele wtedy nie myśląc, udałam się drzwi obok, na izbę przyjęć, myśląc, że przecież, do jasnej ciasnej, w tym szpitalu musi być jakaś pielęgniarka albo ktokolwiek zdolny pobrać mi krew! Po wejściu na izbę przyjęć „przemiła” pani pseudo-pielęgniarka widząc w jakim jestem stanie, rzuca poirytowane „co się dzieje?”. No to opowiadam co się stało, drżącym głosem, ale takim, że da się mnie zrozumieć. Ta, zniecierpliwiona, jeszcze raz z wyrzutem pyta co mi jest, no to ja od nowa tłumaczę wszystko z takim spokojem, na jaki tylko mogłam się zdobyć. Pseudo-pielęgniarka słysząc moją odpowiedź przewraca oczami, wzdycha i z łaską sięga po telefon. Dzwoni. Na oddziale odbiera widocznie lekarz, bo słyszę następujący dialog:

Pseudo-pielęgniarka z ironią w głosie: Panie doktorze mam tutaj pierwiastkę.
Doktor: Co mamy?
Pseudo: No pierwiastkę! Pierwsza ciąża, plamienie!

Po czym pseudo-pielęgniarka zwraca się do mnie, że mam zabrać piżamę i iść na górę, bo będę przyjęta na oddział. Kiedy słyszy ode mnie, że ja chcę tylko zrobić badanie, tak jak kazał mój lekarz, pada pytanie, jak się mój lekarz nazywa. No to mówię, dr X (dodam, że nie pracuje w tym szpitalu). W odpowiedzi słyszę, że badanie to mi zrobią w laboratorium i mam tam iść a nie na izbę przyjęć, jak nie chcę być przyjęta na oddział. Kiedy tłumaczę, jak wygląda sytuacja w laboratorium, pseudo-pielęgniarka odsyła mnie do innego szpitala na izbę przyjęć, bo podobno tylko tam mają pielęgniarki.

No więc mama zabiera mnie, zwijającą się z bólu i zapłakaną, pod ramię i dreptamy powolutku do szpitala obok.
Kolejna izba przyjęć. W PRL-owskiej poczekalni czekam 15 minut aż mlaskająca pielęgniarka raczy wychylić się ze swojej kanciapy i z pretensjami oznajmić, że „Pani doktor jest teraz zajęta, trzeba czekać”. Na mój komentarz, że krwawię i potrzebuję lekarza, mlaskająca powtarza, że trzeba czekać.
Czekałam. Ponad godzinę. Nadal płacząc i skręcając się z bólu. Po godzinie zjawia się wielce szanowna, zajęta i zabiegana Pani Doktor przez duże „D”. Pada pytanie o nazwisko mojego lekarza prowadzącego. Cisza. Bierze mnie na badanie...

Podczas, gdy ja jestem na badaniu, moja mama na izbie przyjęć jest świadkiem sytuacji: z Sali poporodowej przychodzi pacjentka, tuż po porodzie - cała obolała. Kazali jej przyjść i podbić kartę. Dziecko zostawia pod opieką innych pacjentek na sali, bo nie ma z kim go zostawić. Z kanciapy wyłania się poirytowana, ta sama mlaskająca pielęgniarka i oznajmia, że one (pielęgniarki – a było ich aż dwie) to sobie teraz obiad odgrzewają i musi czekać, żeby jej podbiły kartę. Nie pomogły ani prośby ani groźby, biedna kobieta musiała czekać pół godziny…

Ja na badaniu z Panią Doktor. Jest diagnoza. Już za późno. Zabieg w poniedziałek. Jak przyjdę na zabieg mam przynieść wyniki z badania B (tego samego, które zlecił mój lekarz). Pytam, gdzie je mam zrobić? Słyszę odpowiedź, że w szpitalu obok (tym z którego mnie odesłali), bo oni nie mają pielęgniarek, żeby mi pobrać krew… Tłumaczę, że tam też nie ma pielęgniarek, więc gdzie mam te badanie zrobić?! W odpowiedzi słyszę – „może prywatnie?”. No to pytam – tylko gdzie? Dzisiaj sobota i już 13:00?! Cisza. Wychodzę. Stan psychiczny – chyba nie ma takiego, który potrafiłabym opisać.
Na szczęście mam mamę, która myśląc trzeźwo, pyta przemiłej Pani mgr w aptece, gdzie można tu zrobić badanie B. Jest szansa. Jedziemy do kolejnego szpitala w innej części miasta. Na izbie przyjęć widzę przerażenie w oczach pielęgniarzy i ratowników medycznych, na mój widok i stan w jakim się znajdowałam. Mówią, że oni nie robią badań krwi, ale mam iść zapytać w ich laboratorium, może się wyjątkowo zgodzą. Pędzę na tyle, na ile siły pozwalają. Docieram do laboratorium. Otwiera miła pielęgniarka. Z żalem informuje mnie, że nie ma już laborantek, które robią to badanie. Załamana błagam, żeby mi pobrali chociaż krew. Pielęgniarka woła pielęgniarza, tłumaczy sytuację, on – złoty człowiek – lituje się i pobiera mi krew do fiolki. Jednak na tym świecie są jeszcze Anioły.

I tu zbliżam się do końca historii. Z fiolką docieram do szpitala nr 1, tam robią to nieszczęsne badanie (oczywiście prywatnie). Los sprawia, że na zabieg trafiam jeszcze tego samego dnia, wieczorem. Lekarka (ta sama, która mnie badała rano i skierowała na badanie B.), na przyniesione i podsunięte jej przed nos wyniki, nawet dla pozoru nie zerka. Ręce opadają. Wychodząc ze szpitala, widzę ekipę telewizyjną. Gdybym tylko myślała trzeźwo, wzięłabym ich ze sobą na tournee po szpitalach w moim mieście. Mieliby dobry materiał.

służba_zdrowia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 212 (300)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…