Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#47403

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Moje najbardziej pamiętne walentynki...

14.02 kilka lat temu, dość spokojny dzień w pracy.
Zima była ostra, śniegu po kostki, drogi poza miastem mimo wysiłków drogowców oblodzone. Dostaliśmy wezwanie "nieprzytomny, pijany, kod 1".
Wskoczyliśmy do karocy, włączyliśmy światełka i wio w tę zamieć. Prędkość mniej więcej dostosowana do warunków.
W pewnym momencie zza widocznej na lewym pasie osobówki wyskakuje nam na czołówkę... ciężarówka. Chłopina rozum postradał i chciał spokojnie jadący osobowy wyprzedzić. Wyskoczył na lewy pas i dopiero wtedy zobaczył nas. Jakimś cudem udało mu się natychmiast odbić z powrotem na prawo nie wpadając w poślizg, minęliśmy się o centymetry. Ufff, ładnie się zaczęło.

Dojeżdżamy do zapadniętej chałupy. W środku obraz nędzy i rozpaczy - w brudnej, zapuszczonej izbie (inaczej nijak nie idzie tego nazwać) leży chłop jak dąb, ululany do nieprzytomności. Nad chłopem lamentuje chuda jak patyczek, przygarbiona matula. Że ona już siły nie ma, że mu znowu na krechę sprzedali i się napruł w trzy...
Po wstępnych oględzinach zdecydowaliśmy kobietę od pasożyta na trochę uwolnić - reagował tylko na silniejszy ból, a analiza stojących na stoliku trunków (denaturat, podejrzane 'coś' w plastikowym kanisterku) poddawała w wątpliwość to, czy ich składową był sam tylko etanol).

Kolega stwierdził, że idzie nawrócić karetkę i wróci zaraz z noszami, ja zabrałam matulę do drugiej części chałupy, gdzie było może i biednie, ale czysto i schludnie. Trafił się poczciwej babince syn nierób... Usiadłyśmy przy stole, w oczekiwaniu na powrót kolegi zajęłam się papierologią. Nagle z pokoju synalka doleciało do nas głośne: "jebuduuu!".
Menel rozruszany przez nas nieco, stwierdził najwyraźniej, że na boku mu niewygodnie i próbował przekulnąć się na brzuch. Zleciał z barłogu, zawadzając przy okazji łukiem brwiowym o szafkę nocną. Do alkoholowego zatrucia w gratisie dołożył sobie wielkie, rozkrwawione limo nad okiem.

Po chwili z hukiem otwarły się drzwi wejściowe i stanął w nich - przysięgam - sam Dziadek Mróz. A nie, chwilę... Dziadek Mróz po chwili okazał się być moim zaginionym kolegą, który powinien pojawić się już dobre dziesięć minut wcześniej.

"Rany" - wycharczał - "wjechałem w bramę sąsiada i się cholera tyłem zakopałem. Pół wsi obleciałem, żeby mi chłopy pomogły karetkę z tej %$^*$ zaspy wypchnąć".... "A temu co?"

Donieśliśmy torbę opatrunkową, opatrzyliśmy trutnia i
zapakowaliśmy na nosze. Niestety, szybko pożałowaliśmy pomysłu przyciągnięcia ich pod same drzwi. Czekała nas bowiem droga do furtki - oblodzona ścieżynka, pod śniegiem zdradliwie czyhało ubite klepisko i pojedyncze wysepki betonu. Truteń po tym jak wystukaliśmy mu pięścią na klacie marsz turecki i zaliczył spotkanie trzeciego stopnia z szafką nocną, nieco się ożywił i doraźnie zaczął wierzgać. Przetransportowanie go na chybotliwym, wysokim stelażu od noszy, toczącym się na plastikowych kółkach i nie łomotnięcie przy tym w śnieg wymagało nie lada finezji.
Ale jest, udało się, zapakowaliśmy się do karocy. Teraz tylko piętnaście kilometrów spędzone z woniejącym przetrawionym denaturatem jegomościem, wysadzenie go na Izbie przyjęć (o dziwo, personel nie był specjalnie zadowolony z przywiezionego im walentynkowego prezentu), gruntowne sprzątanie i powrót na podstację.

Podsumowując - cudem uniknięta randka ze Świętym Piotrem, półtorej godziny blokowania karetki, kilka godzin przerąbane dla personelu SORu... a wszystko, bo jakaś durna baba w sklepiku, sprzedaje denaturat na krechę znanemu pijakowi...

walentynki

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 756 (870)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…