Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#53229

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rekrutacja na studia, czyli pierwsze starcie człowieka z dziekanatem.

Jestem tegorocznym maturzystą, który wpadł na pomysł studiowania ratownictwa medycznego na jednej z medycznych uczelni w kraju. Matura poszła nieźle – dostałem się! Z pierwszej listy!
Zadowolony, pojechałem zawieźć dokumenty na uczelnię. Zaznaczę tutaj, że miejsce mojego zamieszkania, a niedoszłą Alma Mater dzieli blisko 200km, zatem dojazd kosztował mnie kilka godzin jazdy i dwie przesiadki po drodze. Parę minut w kolejce, wszystko załatwione – zostałem studentem ratownictwa!

Wracam zatem do domu. Będąc już prawie u celu, dostaję telefon od pani z dziekanatu. Dowiedziałem się, że nie zgadza się coś w danych wprowadzonych do systemu, a przywiezionych przeze mnie i że (uwaga) mam natychmiast wracać i sprostować wszystko. Gdy na pytanie za ile mogę być, pani dowiedziała się, że najwcześniej za 2 do 3 godzin, pani była zbulwersowana (myślała, że na jej uczelni studiują ludzie tylko z najbliższych okolic?) i w niemiły sposób oznajmiła mi, że mam następnego dnia zgłosić się do dziekanatu do godziny dziewiątej, w przeciwnym razie skreślą mnie z listy studentów.

Minę miałem nie tęgą, ale cóż robić. Następnego dnia wyruszyłem z domu skoro świt, o godzinie 4, by zdążyć do szanownych pań z dziekanatu. Na miejscu musiałem napisać jakieś sprostowanie (drobna pomyłka przy przeliczeniu punktów, nie miała wpływu na to, czy byłbym przyjęty, czy nie). Dotarłem do domu i niespełna po godzinie telefon: nie udało się sprostować, proszę przyjechać jutro odebrać dokumenty.

Dodam tylko, że koszt jednorazowej takiej wycieczki to ok. 50zł w obie strony...

Jako, że uczelnia przyjęła oryginały moich dokumentów, musiałem je odebrać. Pofatygowałem się zatem po raz trzeci do dziekanatu. Tu zaczyna się najlepsza część.

Znowu kazano mi pojawić się przed 9, wyjechałem o 4, ale przez remonty na PKP tym razem dotarłem na miejsce „na styk”.
Wchodzę. Mówię, że chcę odebrać dokumenty. Panie na to, że one mi ich nie mogą wydać i mam czekać na komisję rekrutacyjną. Jakaś jej przedstawicielka pojawiła się gdzieś po kwadransie tylko po to, by... kazać mi czekać.
9-ta...
10...
11...
12...
13...
Co jakiś czas przez korytarz przemykały kolejne panie z kawą w ręce i kazały mi czekać. Po 13 wyszła kolejna z nich i oznajmiła, że jeszcze nie mogą wydać mi dokumentów, gdyż muszą skontaktować się (osobiście) z drugim wydziałem (położonym w innym mieście) i że proszę czekać, bo może jednak uda się mnie przyjąć.
Cóż, stwierdziłem, że może jednak mnie przyjmą, więc nie czekam na daremno. Wystarczyło „tylko”, aż panie wrócą z konsultacji.
14...
15...
16...
17...
Powoli zaczynałem toczyć pianę z pyska. O 17 cud! Wreszcie ktoś się pojawił i zaprosił mnie na rozmowę z rektorem (!).

Wszedłem. Pan rektor był bardzo miły i w ogóle. W trakcie rozmowy dowiedziałem się, że bardzo im przykro i że jednak mnie nie przyjmują. Ale prawdę mówiąc było mi już wszystko jedno. Odebrałem dokumenty, dotoczyłem się do pociągu, w domu byłem około 21.
Wtem telefon! Miałem ochotę cisnąć nim o ścianę. (ale jednak trochę szkoda...) Tym razem pani jednak jedynie oznajmiła mi, że nadal mogę się starać o przyjęcie w drugiej rekrutacji (pod warunkiem, że zapłacę drugą opłatę rekrutacyjną – 70zł)... Podziękowałem za informację i poszedłem spać.

Na drugi dzień otrzymałem list z innej uczelni, że przyjmują mnie na ratownictwo do siebie. Od razu pojechałem z papierami, wszystko załatwiłem w 30 min.

dziekanat

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 710 (756)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…