Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#55697

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Ogrodowo. Ciąg dalszy.

Niedługo po zdewastowaniu naszej działki, przenieśliśmy się na inną wieś (z powodów innych, niż głupi sąsiedzi).
Działkę mieliśmy fajną, dużą, daleko od cywilizacji, garstka najbliższych sąsiadów, ekologia na 100%. Na działce głównie zasadzone drzewa i krzewy ozdobne, owoców i warzyw dużo mniej niż poprzednio, ale był agrest, "dzika" róża (właściwie samosiejka, której nie przesadzaliśmy), maliny etc., wszystko od razu ogrodzone i wielka tablica o wnerwionym psie na bramie.

Moja mama, jak co roku robiła przetwory, wieść się poniosła (za sprawą najbliższej sąsiadki, która wpadła na zapoznawczą herbatkę z pigwą), że naleweczka z róży pani Hani czy agrestowy dżemik to cud nad cudy, a ten soczek limonkowo-malinowy to katar w sekundę przegania.

I przychodzili sąsiedzi, smakowali, nam to nie przeszkadzało, mama wręcz dumna z przetworów była, bo wszyscy chwalili i o przepisy prosili.

Tylko taka jedna mądra głowa się znalazła, pani Halinka, "sąsiadka", jak o sobie mówiła, mimo, że mieszkała na drugim końcu wsi, którą wcześniej raz na oczy widziałam, a na dzień dobry nie odpowiadała, dopóki o naleweczce się nie dowiedziała.

I tak przychodziła, niezbyt przyjemna w obyciu, niemiła i szorstka dla otoczenia, zwierząt nie znosiła, dzieciaków nie tolerowała, ale na kawkę, czy też naleweczkę się wpychała i mamie podlizywała.

Raz, drugi, trzeci, nie problem. Ale już piąty i szósty, to owszem, szczególnie, że u nas nalewkę to się na specjalną okazję piło, po kieliszeczku, na święta jakieś, urodziny itp. i z 3-4 butelki to do następnej jesieni nam starczały. A tu pani Halinka, kieliszek po kieliszeczku wytrąbiła nam sama dwie butelki i się rozglądała za trzecią.

W końcu mama się od boki wzięła, jasno powiedziała, że już się skończyło, koniec, mało owoców było, nie ma.

Pani Halinka prosi więc, czy mama jej nie robi kilkunastu butelek, bo ona na działce owoce ma! Jasne, że ma i nie wie, co robić z nimi.

Mama twardo mówi, że czasu nie ma, że przepis za to może dać, ale własnoręcznie nie "ukręci".

Po dyskusji, błagalnych spojrzeniach i lekkiej histerii, w drzwiach wejściowych już, kulturalnie przez mamę wyrzucana, zgodziła się na wzięcie przepisu.

Mama szybko machnęła na kartce, z pamięci, wręczyła, koniec.

Ale nie tak do końca.
Pani Halince nalewka nie wychodziła. Jakaś taka niesłodka, nie taki smak miała, coś jej nie grało.
Nachodziła znów mamę, dzwoniła na telefon domowy, numer od któregoś z sąsiadów wynalazła, córkę, swojego klona po prostu jeśli chodzi o niemiłe zachowanie, przysyłała po "próbkę" nalewki, coby ona miała do porównania.

Mama oczywiście twardo stała przy swoim, a pani Halinka pół jesieni tak żebrała o "próbkę", lamentowała, czy mama jej jednak tej nalewki nie zrobi, że ona już nie wie, co robić.
Mama niewzruszona. Dała 2 butelki, dała przepis, wykorzystywać się bardziej nie da.

W pierwszych dniach zimy, mamę pognało do innej pani ze wsi, która mieszka tuż obok pani Halinki (te wzajemne porady gospodyń ;-)). Przechodząc obok działki "sąsiadeczki", mama zauważyła, że pierwszy śnieżek przykrył gnijące już owoce tuż przy płocie.

Nie myślała o tym zbytnio, ale wracając z pogaduszek, przystanęła i w głowie jej zaświtało, że przecież z tych owoców to nalewkę się robi (ja już nie pamiętam, o które konkretnie chodziło, mama z wielu robi), tę, o którą tak pani Halinka jej truła.

Mama zapukała, Halinka się zdziwiła, mama pyta, jak idzie robienie nalewki (już ogniki jej się w oczach zaświeciły, bo okłamywana tak samo jak wykorzystywana być nie lubi, robi podstęp zatem).
Halinka mówi, że nie ten smak, uradowana, bo chyba mamę przekabaciła (jej zdaniem), tłumaczy, że coś nie tak robi, że może mama jednak się zdecydowała, żeby jej dać "na posmakunek" z buteleczkę czy dwie.

A mamuśka, jakby nigdy nic, mówi, że skoro wpadła, to niechże Halinka daje na blat owoce, zrobimy tu teraz, na miejscu.

Halinka zbladła.

Kręci, coś mamrocze pod nosem, mama słyszy, że Halinka już wszystkie owoce wykorzystała do robienia nalewek, ale jej nie szło.
No to mama z uśmiechem, żeby dawać tę niesmaczną nalewkę, może się cukru doda, jakiejś przyprawy i smak się poprawi.

Halinka z kolei dostaje rumieńców.

Ręce o fartuch wyciera, tłumaczy, że wylała, że jak zła, to po co trzymać jej było. A innych owoców już nie ma, wsysko zebrała, toć ona mało miała, kilkanaście owoców, co to jest. No to może z buteleczkę naleweczki mama da jednak?

Mama do okna podeszła, palcem niekulturalnie na górkę zgniłych owoców pokazuje i pyta, czy ładnie to tak wyłudzać tę nalewkę i kłamać w żywe oczy, skoro jesienią owoce nawet zebrane nie były.

Pani Halinka się nie odzywa, mama wychodzi.

Happy end ;-)

wieś

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (671)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…