Z rozczuleniem myślę o swoim pierwszym samochodzie - starszawym, granatowym fordzie escorcie mk6. W momencie w którym stał się moją własnością miał 13 lat, był lekko podrdzewiały, ale poza tym w zasadzie bezawaryjny. No i co ważne: miał dość rzadki silnik, mocny i o nieco sportowym zacięciu, który prawdopodobnie był główną przyczyną kradzieży tego pojazdu.
Któregoś zimowego poranka, kilka dni przed świętami obudziłam się, z przyzwyczajenia wyjrzałam przez okno, i jak się domyślacie, na miejscu w którym zwykle stało moje auto był tylko brązowy, zamarznięty placek odpowiadający kształtem escortowi, otoczony cienką warstewką śniegu.
Formalności dopełniłam, poinformowałam o kradzieży policję, ubezpieczyciela, przebrnęłam przez szereg durnych pytań w stylu: "ale jest pani pewna, że nie zaparkowała samochodu gdzie indziej?", i w sumie pogodziłam się z tym, że samochodu nie znajdą, a na wypłatę ubezpieczenia z tytułu AC przyjdzie mi trochę poczekać. A ubezpieczenie miałam w firmie-krzak, działającej może z rok, bo byli najtańsi dla młodego kierowcy.
Minęły święta, minął sylwester, któregoś ranka budzi mnie telefon. Odbieram, z drugiej strony pan policjant radosnym głosem informuje mnie, że samochód odnaleziono. Jest na policyjnym parkingu, mogę go sobie zobaczyć.
No i zobaczyłam: spaloną ramę samochodu, pozbawioną wszystkiego, co tylko udało się złodziejom wymontować. To nie był taki wrak, jaki czasami pokazują w mediach, z drzwiami, pękniętymi szybami i fotelami. To był po prostu szkielet, rama, przestrzenny model. Zostały ramy obu przednich foteli, metalowe kawałki deski rozdzielczej i płyty podłogowej. Poza tym nie było niczego, nawet hak holowniczy i kierownicę wymontowali.
Wtedy zrozumiałam, dlaczego policjant powiedział: zobaczyć, a nie odebrać.
Nie zrozumiał tego natomiast ubezpieczyciel, który kilka tygodni później odmówił wypłaty odszkodowania z tytułu kradzieży, bo... pojazd się odnalazł. W kolejnym piśmie, w odpowiedzi na mój sprzeciw, pokrętnie bo pokrętnie odpowiedzieli, że na ich oko ten samochód w pełni nadaje się do jazdy i o co mi chodzi.
Na takie dictum machnęłam ręką na polubowne załatwienie tej sprawy i skierowałam się od razu do prawnika. Koniec końców zawarliśmy z TU ugodę, dostałam nawet o dwa tysiące złotych więcej niż bym dostała z samego odszkodowania, a samo TU kilka miesięcy później zwinęło żagle i słuch po nim zaginął.
A mnie do dzisiaj pusty śmiech ogarnia, kiedy wyobrażam sobie siebie poruszającą się tym w pełni nadającym się do ruchu pojazdem.
Któregoś zimowego poranka, kilka dni przed świętami obudziłam się, z przyzwyczajenia wyjrzałam przez okno, i jak się domyślacie, na miejscu w którym zwykle stało moje auto był tylko brązowy, zamarznięty placek odpowiadający kształtem escortowi, otoczony cienką warstewką śniegu.
Formalności dopełniłam, poinformowałam o kradzieży policję, ubezpieczyciela, przebrnęłam przez szereg durnych pytań w stylu: "ale jest pani pewna, że nie zaparkowała samochodu gdzie indziej?", i w sumie pogodziłam się z tym, że samochodu nie znajdą, a na wypłatę ubezpieczenia z tytułu AC przyjdzie mi trochę poczekać. A ubezpieczenie miałam w firmie-krzak, działającej może z rok, bo byli najtańsi dla młodego kierowcy.
Minęły święta, minął sylwester, któregoś ranka budzi mnie telefon. Odbieram, z drugiej strony pan policjant radosnym głosem informuje mnie, że samochód odnaleziono. Jest na policyjnym parkingu, mogę go sobie zobaczyć.
No i zobaczyłam: spaloną ramę samochodu, pozbawioną wszystkiego, co tylko udało się złodziejom wymontować. To nie był taki wrak, jaki czasami pokazują w mediach, z drzwiami, pękniętymi szybami i fotelami. To był po prostu szkielet, rama, przestrzenny model. Zostały ramy obu przednich foteli, metalowe kawałki deski rozdzielczej i płyty podłogowej. Poza tym nie było niczego, nawet hak holowniczy i kierownicę wymontowali.
Wtedy zrozumiałam, dlaczego policjant powiedział: zobaczyć, a nie odebrać.
Nie zrozumiał tego natomiast ubezpieczyciel, który kilka tygodni później odmówił wypłaty odszkodowania z tytułu kradzieży, bo... pojazd się odnalazł. W kolejnym piśmie, w odpowiedzi na mój sprzeciw, pokrętnie bo pokrętnie odpowiedzieli, że na ich oko ten samochód w pełni nadaje się do jazdy i o co mi chodzi.
Na takie dictum machnęłam ręką na polubowne załatwienie tej sprawy i skierowałam się od razu do prawnika. Koniec końców zawarliśmy z TU ugodę, dostałam nawet o dwa tysiące złotych więcej niż bym dostała z samego odszkodowania, a samo TU kilka miesięcy później zwinęło żagle i słuch po nim zaginął.
A mnie do dzisiaj pusty śmiech ogarnia, kiedy wyobrażam sobie siebie poruszającą się tym w pełni nadającym się do ruchu pojazdem.
Ocena:
929
(973)
Komentarze