Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#56776

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niecałe dwa lata temu ze względu na ciężką depresję trafiłam na młodzieżowy oddział szpitala psychiatrycznego w Warszawie. Dostać jest się tam bardzo trudno, kolejne osoby szybko dostają wypis i zwalniają miejsce na rzecz następnych potrzebujących. Często ktoś bardzo potrzebuje otrzymać pomoc jak najszybciej, a nie ma szansy tam trafić. Najsmutniejsze i najbardziej przykre jest jednak to, czym w praktyce jest to miejsce. Przechowalnią, „czyśćcem”, sama nie wiem, jak to nazwać – to, co tam się działo, na pewno nie sprzyjało poprawie samopoczucia. Podejrzewam wręcz, że stan niektórych osób po pobycie w tym miejscu mógł się pogorszyć.

Pokrótce o przekroju pacjentów – znaczna większość to bulimiczki i anorektyczki (zdarzali się chłopcy, ale bardzo rzadko). Później osoby z depresją, również stanowiące zwykle dużą grupę. Następnie osoby z natręctwami, manią, lekką formą schizofrenii, na którą działają leki, i tak dalej – generalnie różności. W końcu młodzież naprawdę ciężko chora, nie mająca za bardzo kontaktu z rzeczywistością, schizofrenicy. To były pojedyncze jednostki. Taki podział pacjentów jest mniej więcej stały.

1. Prześmieszna rygorystyczna kontrola posiadanych przedmiotów – przykładowo, należało pozbyć się dłuższych sznurówek i troczków u bluzy, zostawiając je w brudowniku. Wszystko fajnie, ale razi mnie tu pewna niekonsekwencja, bo w praktyce przemycić można było co się chciało, a takie kontrole były chyba tylko na pokaz. Sama byłam świadkiem, jak koleżanka rozkręciła temperówkę, żeby móc okaleczyć się ostrzem. Zresztą kto chciał, ten bez problemu mógł schować w pokoju golarkę (co oczywiście było absolutnie niedozwolone).
Podobnie rzecz miała się z jedzeniem. Wolno było je trzymać tylko w specjalnych skrytkach, które były otwierane w konkretnych godzinach. Prawda była taka, że wszyscy trzymali wszystko w szafkach. Dziewczyny z bulimią w razie napadu chorobowego mogły najeść się czego chciały, a potem zwymiotować.

2. Jedną z najbardziej oburzających rzeczy jest podejście do pacjenta. Personel – w większości rozwrzeszczane pielęgniarki przez krztyny empatii. Jeżeli zdarzył się jakiś incydent i ktoś poddał się swojej chorobie, był za to karany. Kiedyś dwie dziewczyny pocięły się ostrzem golarki. Zamiast z nimi porozmawiać o tym co się stało, za karę przeniesiono ich łóżka na korytarz, nawrzeszczano i... zamknięto w pasach. Tak, wygląda to mniej więcej tak drastycznie, jak można sobie wyobrażać – leżysz na wznak, przypięty do łóżka i patrzysz w sufit. Nie wiem, czemu ma służyć taki publiczny ostracyzm. Najgorsze jest to, że tego typu zachowania (świadczące o tym, że ktoś sobie nie radzi z problemem i potrzebuje, żeby okazać mu trochę ciepła) były piętnowane, podczas gdy przemoc, podpalanie w kiblu (nie tylko papierosów, na Boga!) i inne naprawdę poważne sprawy – ignorowane.

3. Każdy pacjent miał przydzielonego lekarza prowadzącego. W moim przypadku była to kobieta, która stwierdziła, że jestem homoseksualna i nie chcę się do tego przyznać (bo powiedziałam, że chciałabym kiedyś zamieszkać z przyjaciółką i widywano mnie w szpitalu, jak przytulam koleżankę). Oskarżała mnie o, uwaga, kontakty seksualne (siedzenie pod tym samym kocem, co kolega), za co groziła mi wyrzuceniem ze szpitala (!!!). Wierny cytat: „ja nie wiem, jak wy się pod tym kocem stymulujecie” – brak mi słów... Była wobec mnie złośliwa i nieuprzejma, kilkakrotnie doprowadziła mnie do płaczu. W tym czasie jednym z moich głównych problemów było to, że z powodu traumy związanej ze szkołą nie uczęszczałam na zajęcia, również w szpitalu (odbywają się tam normalnie lekcje). Sposobem na przekonanie mnie do brania udziału w lekcji były ponownie groźby, że ona mnie usunie, że mam czas do wtedy i wtedy, i że jak nie zacznę chodzić na zajęcia, to papa, bo nikt mnie tu nie trzyma. Masz problem? No to go rozwiąż, nic prostszego, bo inaczej będzie kuku.

4. Szczerze współczuję osobom z zaburzeniami odżywiania. Ja rozumiem, że to jest publiczny fundusz zdrowia i nie stać ich tam na rarytasy. Ustalony jadłospis może i nie zachwycał konwencją i nie był najrozsądniej ułożony, no trudno. Są jednak pewne granice.
Robactwo w sałatce? Serio? I to któryś raz, po kilkukrotnym zwróceniu na to uwagi?

5. O, przypadek dziewczyny „anorektyczki” (tak naprawdę bardzo chciała przytyć i miała poważny problem gastrologiczny, trafiła do szpitala poniekąd z przypadku, po prostu nie była w stanie przyjąć więcej niż naprawdę malutka porcja, bo kończyło się to koszmarnym bólem brzucha). Siedziała w samotności godzinami na stołówce. Wpychano w nią jedzenie, patrzono spode łba, grożono, karano, jeżeli nie zjadła całości.

6. Odwiedziny były dozwolone w konkretnych porach – okej, to zrozumiałe, zwłaszcza że na oddziale był pewien harmonogram zajęć i posiłków. Ileż razy byłam jednak świadkiem obcesowości, wypraszania gości w sposób naprawdę impertynencki, bo już za pięć minut koniec wizyt! Zbierać dupy w troki! Wyobrażacie sobie roztrzęsionych rodziców w miejscu o tak przygnębiającej atmosferze, których jakiś babsztyl niemal wyrzuca za rękawy kurtek? Cóż, kolejny przykład tego, jak personel nie patrzył na nas jak na ludzi, tylko kolejne nudne przypadki. A przecież każdy ma swoją historię i skądś tam się wziął. Dla nich to tylko codzienna, żmudna robota.

7. Prześmieszne zebrania tzw. społeczności – co tydzień czy dwa poprzez głosowanie grupa wybierała swojego przedstawiciela, który codziennie chodził ze specjalnym zeszytem i zapisywał ewentualne problemy zgłaszane przez pacjentów. Ogólnie inicjatywa całkiem dobra. Często jednak zdarzało się, że nie było o czym rozmawiać, a na porannych zebraniach musieliśmy siedzieć w milczeniu przez obowiązkowe 15 minut.

8. Kto chciał, brał lek do ust i odchodząc go wypluwał. Taka właśnie była ta super rygorystyczna kontrola.

9. Nie poszedłeś na zajęcia? W takim razie obowiązkowo siedzisz w swoim pokoju. Nie ma mowy o przebywaniu na wspólnej stołówce lub rozmowie z kimś z innych pacjentów.

10. Fragment opinii wystawionej mi w momencie wypisu – „pacjentka w stanie stabilnym, zdolna do powrotu do normalnego funkcjonowania” :) Ten szpital jest przechowalnią chorej młodzieży. Dostałeś wypis w odpowiednim czasie? Gratulacje, pomimo gróźb utrzymałeś się jak najdłużej. Tam siedzi się, bo człowiek nie ma siły na konfrontację z normalną rzeczywistością, i pomimo upokarzającego traktowania próbuje się utrzymać. „Stabilny stan”? Rażące kłamstwo.

Dużo można o tym miejscu pisać. Ogólny obraz, jaki mi się wyłania, przedstawia dość nieciekawy widok – hipokryzję, zastraszanie, próby utrzymania kontroli nad młodzieżą poprzez wzbudzanie w nich strachu przed wyrzuceniem oraz wprowadzanie w życie miliarda absurdalnych zakazów. Podejście lekarzy do pacjentów jest naganne, są to ludzie chłodni i bez zrozumienia. Nie wiem szczerze mówiąc, co oni robią na swoim stanowisku. Kontakt z nimi był zwykle zwyczajnie przykry i opierał się na powtarzaniu, że musimy zacząć robić to, co nam każą, bo inaczej nas wyrzucą. A co z faktem, że jednak z jakiegoś powodu tam trafiliśmy i potrzebujemy wsparcia, a nie popędzania kijem?

Zastanówcie się dobrze, zanim zdecydujecie się na szpital, bo to nie jest miejsce, gdzie ktoś wam pomoże.

młodzieżowy oddział szpitala psychiatrycznego w Warszawie

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 471 (701)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…