Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#62124

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w prywatnym sklepie, takim z zastawami, obrusami, pierdółkami, ot, żeby nie siedzieć w domu, kiedy przerwałam studia.

1. NIE DOTYKAĆ
Sklep nie był samoobsługowy, bardzo wiele rzeczy znajdowało się na wysokich półkach, gdzie pracownik musiał latać z drabiną, a na kilku półkach z porcelitem/porcelaną wisiały karteczki "towar podaje sprzedawca".

Razu pewnego przyszła pani, która bardzo chciała kupić w prezencie ślubnym zestaw obiadowy, tzw. "18stkę", czy komplet wraz z wazą.
Po prawie godzinnej prezentacji, macania talerzy i ściągania wystawki różnych kompletów, pani zdecydowała się na jeden z najdroższych w naszym sklepie, kawowo-obiadowy - cena 2800zł, z czego sama waza kosztowała 800zł (można było kupić także na sztuki, stąd ceny na poszczególnych elementach).
Pani trochę się waha co do wazy, bo taki kształ nieporęczny, no ale weźmie wszystko.
Radośnie odpowiadam, że już przynoszę z magazynku, zapakowany, sprawdzimy jeszcze czy wszystko gra, obejrzy Pani sobie, zapraszam państwa do kasy, no cóż, dobrze, proszę Pani, może jakiś rabat, plepleple.

Nie zdążyłam dojść do drzwi od magazynku, gdy usłyszałam huk.
Pani, mimo, że była otoczona karteczkami "nie dotykać" postanowiła sama tę wazę jeszcze obejrzeć. Przeliczyła się jednak, bo akurat ta waza, należała do tych najcięższych, i stała na dość wysokiej półce, a spadając, strąciła półmisek za ponad 200 zł.

Cóż, wszystko poszło w drobny mak, a Pani po groźbach, awanturze i płaczu musiała zapłacić.

2. DZIECI
Ogólnie, to ja nie wiem, jak trzeba myśleć, żeby do sklepu, gdzie 90% towaru można stłuc, wchodzić z dziećmi.
No dobra, czasem nie idziemy z kimś, kto poczekałby przed wejściem z maluchem, a dzieciaka pod sklepem nie zostawimy samego.
Ale na litość, takie dziecko trzeba pilnować!
Na środku sklepu stał stół z promocjami, sam sklep też nie powalał rozmiarem, więc kiedy na raz do sklepu weszło z 30 osób, trudno było manewrować.
Rodzice, puszczający sobie takie dzieci samopas po sklepie, zrzucające co popadnie i wtedy płacz i płać za dziecko, jak nie upilnowałeś.
Hitem roku była Pani, która weszła do sklepu z wózkiem, spacerówką, kiedy w środku mieliśmy najazd wycieczki, i jeździła nam tym po sklepie, patrząc na boki, a tymczasem jej siedzące w wózku dziecko (powiedzmy, że lat 3, nie znam się na dzieciach), wyciągało umazaną łapkę i pach! to strąciło serwetki, to świecznik, to coś tam jeszcze, a mamusia albo nie widziała, albo nie chciała widzieć, a kiedy pracownik kazał jej nie manewrować tu wózkiem, bez słowa wyszła.

3.TURYŚCI
Na turystach z reguły się w takich sklepach nie zarabia. Oni przyjdą pooglądać polską porcelanę z Chodzieży, ręcznie wyszywane serwetki ściągane z gór, ale nic nie kupią. Ewentualnie, na pamiątkę wezmą sobie jakiś bibelocik, ale to bardzo rzadko. Sprzedawców traktują jak idiotów, którzy nie rozumieją w żadnym innym, niż polski, języku.
Ja mówię po angielsku, niemiecku, a i po francusku i rosyjsku wydukam podstawowe zwroty grzecznościowe czy cyferki.
Jednak każdy, absolutnie każdy turysta, który przyszedł do sklepu, był wręcz niedorzecznie zdziwiony, kiedy zbywając mnie głupim uśmiechem, machaniem ręki czy mamrotaniem, że i tak nie zrozumiem, odpowiadałam płynnie po angielsku.
Może to przez to, że nasz sklep nie znajdował się w wielkiej metropolii, a w małym miasteczku?

4. JEDZENIE
Nie wolno było do sklepu wchodzić z jedzeniem. Była stosowna kartka i naklejka na drzwiach informująca o tym. I były ku temu powody.
Niektórzy albo nie potrafią czytać, albo ignorują to rozmyślnie.
Nie zliczę osób, które wchodziły jak do siebie, trzymając w ręku loda/gofra/bułkę/zapiekankę czy co tam jeszcze i na słowa pracownika, że w sklepie nie wolno jeść, stały jak takie cielaki i mamlały dalej, z pełną buzią pytając: "a czemu nie?/ a ja już kończę/ a ja nic nie zrobię" etc., etc.
Bardzo rzadko ktoś wychodził dokończyć przed wejściem, lub schował tę bułę do torby, albo jedli na naszych oczach albo wychodzili oburzeni.
W tej kategorii wygrała jednak pani, która napominana dwukrotnie o zakazie, przepraszała i chowała batona czy co tam to było do torby, przechadzała się między półkami, dotykając towarów, ukradkiem podgryzając coś tam wyciąganego z torebki.
Gdy za trzecim razem kolega upomniał ją ostro, pufnęła, że ona ma cukrzycę i ona musi! W końcu została wyproszona ze sklepu po tym, jak wybrudziła czekoladą jeden z obrusów, za który nie chciała zapłacić.
(Gwoli ścisłości - tak, wiem, co to cukrzyca. I wychowywała mnie osoba z cukrzycą. I ja również wiem, że czasem trzeba coś zjeść bez względu na to, czy jesteś w kościele, w sklepie czy w urzędzie. Ale można poprosić o pomoc, albo można powiedzieć, że "muszę zjeść"/ "cukier mi opadł", no cokolwiek, a nie myśleć, że sprzedawca to Bruce Wszechmogący).

5.KULTURA
Ludzie nie mają kultury.
A w wymyślaniu, jak uniknąć powiedzenia głupiego "dzień dobry" są mistrzami. Pomijam już rozkazy, jak "przynieś mi, pokaż mi, podaj mi" do pracowników.
Niesamowicie bawiło mnie to, jak ludzie zachowują się, kiedy ktoś jest dla nich uprzejmy.
Do tego, że ludzie, podchodząc do kasy, prawie nigdy nie witają się, mogłam jeszcze przywyknąć, w końcu pewnie wchodząc mówią "dzień dobry". Na pożegnanie też musiałam mieć farta, żeby coś usłyszeć na swoje "do widzenia, miłego dnia, zapraszamy ponownie". A na wszelkie zwroty jak "dziękuję, proszę, poproszę, czy mógłby pan?" reagowali alergicznie.
Ale jedna rzecz mnie niezmiernie bawiła.
W pracy mieliśmy dziewczynę od "pilnowania" - stania przy drzwiach wejściowych, bo część towaru w słoneczne dni, dla reklamy, rozkładaliśmy na zewnątrz i ktoś tego musiał pilnować, czasem rozdawała przechodniom ulotki promocyjne.
Ale człowiek nie robot, czasem musi iść do toalety, czasem chce coś zjeść, więc któreś z nas młodą zastępowało przez parę minut. Często, gęsto trafiało na mnie.
Ludzie wchodzący do sklepu dzielili się na trzy typy - a żeby nie było mowy o tym, że ktoś nie wiedział, że jestem pracownicą, to dodam, że wszyscy nosiliśmy koszulki z logo sklepu, często miałam też ulotki w rękach, no i stałam praktycznie w przejściu.

Typ I:
Wchodzi, mówiąc z uśmiechem "dzień dobry", żegna się podobnie, czasem na moje "miłego dnia!" odpowie coś miłego.

Typ II:
Powie "dzień dobry", czasem patrząc na mnie, czasem nie, czasem zapomni się pożegnać, ale dobre i to.

Typ III:
Spuszcza wzrok, albo nerwowo zerka gdzieś, przechodząc obok mnie odwraca głowę i właściwie nie wiadomo, czemu nic nie mówi, ale nie mówi. Bardzo często ten typ spotykam w formie męża, który idzie za swoją żoną - żona wchodząc czasem się wita lub nie, facet uznaje, że albo żona się przywitała za nich oboje, albo skoro nic nie mówi, to on też nic nie powie.

Typ IV:
Przechodząc skomentuje mój strój/wygląd, nakrzyczy na mnie, że tarasuje przejście (gdzie przejście jest na tyle szerokie, że stojąc na schodach, przy ścianie, obok mnie mogłyby stać przynajmniej dwie osoby), że czemu jej nie witam, zapyta, czy coś w sklepie jest, po czym nieważne jaką odpowiedź uzyska i tak skomentuje, że się nie znam, ale spojrzy tak, że wiem, że to pomyślała, w najłagodniejszej wersji popatrzy na mnie jak na robaka.

Typ V:
Przechodzi obojętnie.
Jakbym była elementem wystroju, ewentualnie duchem.

6. Złodzieje
Oprócz znanych złodziejaszków, którzy swój łup chcą upłynnić, oprócz bandy dzieciaków, która chce coś podwędzić dla "funu", oprócz kleptomanów, dzieci, które złapią za coś małego i chcą to wynieść ze sklepu, zdarzają się "bogaci" złodzieje. Tacy, którzy mają pieniądze.

Była historia, gdzie kolega biegł za babką, która ukradła imbryczek.
Kobieta najpierw zrobiła u nas całkiem spore zakupy za ładną kwotę, później, wychodząc, zatrzymała się przy półce z filiżankami, i już uśmiechnięta zawołała "dziękuję, do widzenia!" gdy kolega jak petarda wystrzelił zza kasy w jej stronę i kazał jej otworzyć reklamówkę, mówiąc, że widział, jak chowa tam imbryk.
Po wypieraniu się, w końcu nam go oddała wykrzykując, że kupiła u nas tyle rzeczy, że to powinien być gratis i ona niczego złego nie zrobiła.

Z kolei pewien miejscowy "byzmesemen", który przychodził do nas bardzo często, po wypisaniu faktury na pokaźną sumkę, dziabnął sobie... miskę. Taką zwykłą, plastikową miskę za dziesięć złotych.
Zapytany przez koleżankę, co robi, spłonił się jak piwonia i wymamrotał, że chciał kazać dopisać do faktury.
Do teraz nie wiemy, czy nie podwędził czegoś jeszcze podczas licznych wizyt.

7.RABAT
Zawsze śmiejemy się między sobą, że Rabat to stolica.
I powody do śmiechu mamy, bo czasem klienci wprawiają nas w taką głupawkę, że nie da rady wytrzymać.
Kochani, zrozumcie. Jeśli nie jestem właścicielem sklepu, to mogę obniżać cenę tylko wtedy, kiedy szef się na to zgadza. U nas jest tak, że za zakupy powyżej kwoty x schodzimy z ceny o 5%, jeśli robisz bardzo duże zakupy lub jeśli naprawdę zależy nam na jakimś stałym kliencie. I ja tego nie przeskoczę. Już szybciej dam jakiś gratis.

I to nie jest targ, gdzie ja mówię "55,20 zł" a ktoś mi daje 50zł i "będziemy kwita". Czy ktoś targuje się w kasie w biedrze albo innym realu?

Tymczasem przychodzą do nas klienci, którzy potrafią zrobić zakupy na naprawdę grubą (jak na nas) kasę i często nie pytają nawet o zniżkę.
A potrafią przyjść tacy, którzy robią zakupy za sto złotych i potrafią prosić o 50% rabatu. Serio.

Przyszedł do nas raz facet, kupując jakieś popierdółki, obrączki na serwetki, wazoniki i takie tam. Zapłacił bodajże coś około 70zł, nie ja wtedy kasowałam.
I bardzo, ale to bardzo agresywnie próbował zejść do 50zł, nie chciał zapłacić pełnej kwoty.
W końcu koleżanka nie wytrzymała i powiedziała, że dobrze, niech będzie te 50zł.
Facet bardzo z siebie zadowolony, nie wiedział, że koleżanka wycofała trzy pozycje za kwotę dwadzieścia złotych, wydrukowała paragon, a kiedy facet wyciągał pieniądze, wyjęła te towary (u nas jest bardzo wysoka lada i pakujemy wszystko na niższym
stoliczku za ladą, więc nie widział).
Po godzinie wrócił do nas, z wrzaskiem, chcąc rozmawiać z szefem.

Koniec końców, facet poszedł, bo nic nie wskórał - zapłacił za towar wart 50zł i tenże towar.

Ja rozumiem, że dla każdego pieniądze mają inną wartość, małą, dużą, dla mnie sto złotych to sporo. Ale jak mnie nie stać na coś za sto złotych, to tego nie kupuję, a nie robię z siebie głupka przy ludziach.

8. ZWROTY
Nasz sklep podchodzi dość neutralnie do tematu zwrotu.
Nie robi z tego problemu, ale też nie bierze wszystkiego, jak leci.
Jeśli kupicie komuś prezent, całkiem drogi prezent, a ów podarek się nie spodoba, zawsze możecie przyjść i go wymienić. Ostatecznie oddamy też pieniądze, ale tym już zajmuje się szefo.
Taka rzecz nie może być jednak użyta/pobrudzona/musi być w oryginalnym opakowaniu, żeby móc to później sprzedać.
Ludzie moją kłopot ze zrozumieniem, że ja naprawdę nie mogę oddać im pieniędzy za kubek, który kupili tutaj trzy lata temu, na który oczywiście nie mają paragonu i który stłukł im się w zmywarce.
Z drugiej strony, nie wymagajcie ode mnie, żebym reklamowała obrus z ręcznie malowanym wzorem, który wypraliście w 90 stopniach, mimo, że jest naszyte ostrzeżenie, żeby prać tylko ręcznie i nie używać żrących środków. I mimo, że kupując taki obrus, a to potrafi być nawet niezły kawałek pieniądza, zawsze ostrzegamy, żeby nie prać w automacie.

Pewna pani naoglądała się chyba zbyt dużo hamerykańskich seriali, gdzie kupuje się kieckę na jedną noc i taką "użytą", następnego dnia zwraca i można brylować w kiecce od Valentino na balu maturalnym za free.
Nienie. Jak mówiłam, żeby towar oddać, trzeba mieć paragon i towar nie może być uszkodzony - a każdy towar przed sprzedażą sprawdzamy - i najlepiej w oryginalnym opakowaniu.
Pani ta kilkukrotnie kupowała coś u nas, całkiem drogie rzeczy, ale nie z najwyższej półki i najczęściej zwracała dwa dni, trzy później, czasem tydzień później.

Jakieś tam podejrzenia były, bo to nie była jedna, dwie rzeczy, tylko z czasem dziesięć, dwadzieścia. Ale towar był nienaruszony, uprzejmie zapytana Pani odpowiedziała równie uprzejmie, że kupuje prezent dla córki, która wraca zza granicy, ale ta córka taka niezdecydowana, co rusz wymyśla nową rzecz, i ona bardzo przeprasza, że tak nam głowę zawraca. Szefo kazał obsługiwać.

Z dobre pół roku to się tak ciągnęło, dopóki jeden sprzedawca nie zauważył, przyjmując zwrot, że na jednej filiżance z kompletu, jest malutki zaciek kawy. Najdziwniejsze, że opakowanie nie wyglądało na otwarte i miało wszystkie nalepki, zarówno na pudełku jak i na filiżankach. Zwrotu nie przyjęliśmy, pani się zarzekała, że ona naprawdę nic nie otworzyła, ale samo się nie wzięło.

Kobieta więcej do nas nie przyszła, a my właściwie do tej pory nie wiemy, czy to faktycznie był jakiś fabryczny defekt czy babka sobie z nami w kulki leciała. Udowodnić się nie udowodni.


Moi drodzy! Czasem sami nie zdajemy sobie sprawy, że i my możemy być piekielni ;)

sklep i szefo

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (437)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…