Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#62320

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zacznę od małego powitania. Jestem tu nie do końca nowa, Piekielnych czytuję od lat i sporo historii, które z powodzeniem można byłoby tu zamieścić już się w moim życiu uzbierało, jednakże żadna nie uderzyła mnie aż tak, jak przygoda z pewną firmą, do której (o ja naiwna!) zgłosiłam się w poszukiwaniu pracy. Dołączyłam więc do Waszego grona, aby się z Wami tą historią podzielić. Ostrzegam, będzie bardzo długo.

Do rzeczy.
Jako stworzenie młode, z zawodem, za to bez studiów (dostałam się parę lat temu, ale nie poszłam - jest to jednak materiał na inną opowieść) i z rocznym berbeciem na karku stanęłam przed koniecznością znalezienia stałej pracy. Jestem w trakcie rozwodu, ojciec Młodego płaci w kratkę, wynajmuję sama dwupokojowe mieszkanie, a roczniak nie musi już siedzieć cały dzień uwieszony na mnie, tak jak robił to, będąc noworodkiem, toteż decyzja podjęta, portal z ogłoszeniami odpalony i rozsyłam CV-ki. Z zawodu jestem księgową, jakieś tam mikre doświadczenie mam, więc od razu skupiam się na dziale "praca biurowa". I nagle - cud! W moje ręce wpada oferta, zatytułowana jako "praca dodatkowa dla solidnych". Ogłoszenie, sformułowane nie do końca poprawną polszczyzną informuje mnie, iż całość polegać ma na lekkich zadaniach biurowo-kadrowych, umawianiu na rozmowy kwalifikacyjne oraz sprawdzaniu dokumentów pod względem merytorycznym. Oferują wręcz złote góry, bo robotę 2-3 dni w tygodniu, częściowo zdalną, 3000 netto za minimalny wymiar godzin, do tego nowoczesny lokal biurowy, pakiet szkoleń i atrakcyjny system premii. W wymaganiach niekaralność, umiejętność zarządzania zespołem, odporność na stres, wykształcenie minimum średnie i koniecznie przyniesienie ze sobą papierowego CV. Tu już zapaliła mi się czerwona lampka, bo byłoby to za piękne, żeby było prawdziwe.. Ale nic to, kto nie ryzykuje, ten nie ma. CV poszło w eter.

Następnego dnia otrzymuję telefon - CV-ka przeszła pierwszy etap rekrutacji, mam tego i tego dnia stawić się na rozmowie w siedzibie firmy. Okej, data zaklepana, nadchodzi termin rozmowy, a ja pokornie pojawiam się w biurze.

Na miejscu lekki zgrzyt.. Otóż "nowoczesny lokal biurowy" mieści się w zapyziałym domku. Tabliczka wydrukowana jest na zwykłej kartce A4, samo zaś biuro to ciasna klitka, o białych, gołych ścianach i kompletnie niepasujących do siebie meblach (wystarczy napomknąć, że obok drewnianego regału stał przeszklony stolik, do którego dosunięte były dwa krzesła - jedno czarne, składane; drugie wiklinowe, a trzecie metalowe, z chwiejącą się nogą). Zanim jednak zdążyłam się odwrócić na pięcie podbiega do mnie pani w średnim wieku, która praktycznie wciąga mnie do swego "gabinetu". Zerknięcie w moje CV, tak, tak, pani jest księgową, mhm, technik rachunkowości, super, staż w firmie maklerskiej, rewelacja, no to na pewno chce pani zarabiać tyyyyyle pieniędzy, nie pożałuje pani, nasza firma istnieje na rynku europejskim już x lat, no to co, podpisujemy umowę? Moje pytania o wynagrodzenie, o wymiar godzin, o dokładny zakres obowiązków zbywane są uparcie zdaniem "Wszystkiego dowie się pani na szkoleniu, no to podpisujemy?". Cóż, jako, że w umowie zawarta jest klauzula, iż umowę w ciągu 30 dni rozwiązać można bez konsekwencji prawnych, stwierdzam - a co mi tam, z czystej ciekawości wejdę w to i porozglądam się trochę, bo może jednak warto, a pierwsze wrażenie czasem bywa mylne.
No to długopis w dłoń i dalejże czytać umowę (ku wielkiemu niezadowoleniu pani rekruterki). Pierwszy kruczek - dobrowolnie zrzekam się wszelkich ZUSów. Kruczek drugi - wynagrodzenie wyłącznie prowizyjne. Auć. Kruczek trzeci - prowizję otrzymuję wyłącznie od sprzedaży usług firmy. Auć ponownie. Ale nic to, umowa podpisana, dnia następnego zapraszają do hotelu na szkolenie - no niech im będzie, postanawiam przyjść.

Dzień kolejny - szkolenie. I tu się dopiero komedia zaczyna.. Szkolenie odbywa się w wielkiej auli, na sali plus minus 80 osób. Prowadzi je facecik, sypiący żartami a'la Strasburger, pozwalający sobie na taką prywatę wobec wszystkich, że mnie aż zatkało (a należę do osób o bardzo luźnym podejściu do życia i naprawdę ciężko mnie zaszokować czymkolwiek). Pierwsze pół godziny to same nominacje na kierowników oddziału, kierowników regionalnych, dyrektorów i inne stworzenia pokrewne. Jako wzór cnót biznesowych przedstawiony zostaje nam łysy koleżka z wystającym zza krawata wielkim tribalem na szyi, który w cudowny sposób w trzy miesiące został dyrektorem całego województwa! (Dodatkowy smaczek - czy muszę dodawać, że nazywa się tak samo, jak i wyglądająca na jego mamę pani dyrektor?) Dalej przedstawiona nam zostaje działalność firmy (nie pomyliłam się - oczywiście, że sprzedaż ubezpieczeń..), świetlane wizje przyszłości i nieustanne podkreślanie kosmicznych wręcz zarobków. Pozostałe dwie godziny szkolenia przeznaczamy na naukę prowadzenia rozmów kwalifikacyjnych tak, by delikwenta spławić i przymusić wręcz do podpisania umowy (te same sztuczki zostały zastosowane względem mnie dzień wcześniej, auć..). Na koniec rozdane zostają nam broszurki odnośnie ubezpieczeń, które mamy wypełnić swoimi (!) danymi, takimi jak imię, nazwisko, adres, telefon, mail, pesel, miesięczny dochód, wszelkie wydatki, wszystkie finansowe niuanse, takie jak raty kredytu, nasz pracodawca.. A na ostatniej stronie formularz, że zgadzamy się wykupić ubezpieczenie, oczywiście obowiązkowo z naszym podpisem na dole. Nie jestem aż tak naiwna, by wypełnić choć słowo - chyba, że podając fałszywe dane (jedynie imię się zgadzało). Podpisu nawet fałszywego nie składam. Nie muszę chyba jednak napominać, że byli i tacy, którzy skrupulatnie wypełniali prawdziwymi danymi wszyściutko. Szkolenie opuszczam przed czasem, z ogromnym niesmakiem.

Nadchodzi dzień ostateczny - rozmowa indywidualna w biurze. Pojawiam się tam z pisemną rezygnacją, którą zamierzam od razu po rozmowie złożyć w sekretariacie firmy.

Rozmowa toczy się między mną, a panią w średnim wieku z dnia pierwszego i rumianym łysiejącym panem z wąsem i grubaśnymi okularami. Po podkreśleniu raz jeszcze wszystkich korzyści płynących z ich jakże wspaniałej oferty pracy przedstawiony zostaje mi zakres obowiązków - zamieszczanie ogłoszeń na portalach, werbowanie kolejnych naiwniaków na rozmowy kwalifikacyjne, nakłanianie ich do podpisywania umów i zmuszanie do wypełniania wspomnianych wcześniej piekielnych formularzy. Kruczek? Żeby zacząć pracę, muszę wykupić ubezpieczenie na życie w ich firmie, jak i każdy inny zwerbowany osobnik. Dziękuję, postoję.. Niestety, moi rozmówcy nie należą do tych, których łatwo idzie zbyć. Po długiej chwili przymuszania mnie wręcz do wypełnienia kwitka przerabiamy chęć wyłożenia za mnie pieniędzy, które przyniosę następnego dnia (!), później próbę zmuszenia mnie do ubezpieczenia mojego syna, bo co, jeśli ja umrę (mając lat dwadzieścia jeden? Z pewnością..), a później także propozycję podpisania ubezpieczenia na mojego męża! Na moją odpowiedź, że nie mogę podejmować takich decyzji bez konsultacji z nim nastąpiła próba wyłudzenia ode mnie jego numeru telefonu, by koniecznie do niego zadzwonić, potem propozycja podpisania polisy za niego (szczęka mi opadła..), a na końcu teksty "niech pani skonsultuje w domu, bo to oczywiste, że musi pani skonsultować, żeby w łóżku potem było wam dobrze" (!!!) - pomijając bezgraniczne chamstwo tej wypowiedzi, takie teksty do osoby będącej w trakcie rozwodu, czego zresztą nigdy nie kryłam? Ręce opadają..

Widząc, że niewiele zdziałam - wstaję, przerywam moim rozmówcom grzecznie się żegnając i wychodzę, po drodze składając rezygnację i pilnując, by trafiła ona na właściwy stosik dokumentów. Przepełniona jeszcze większym niesmakiem kieruję swe kroki w stronę wyjścia i z ulgą, iż moja noga już nigdy więcej tam nie postanie odchodzę, byle dalej od tej piekielnej placówki.

Wisienka na torcie? W ciągu trzech miesięcy listownie przyjść miało potwierdzenie mojej rezygnacji. Minęły dwa miesiące, rezygnacji na horyzoncie brak - pocztą przybyło do mnie natomiast kilka pism, informujących o tym, jak to miło powitać mnie w szeregach tejże cudownej firmy. Wysłano mi nawet poufne informacje, jak login i hasło do platformy pracowniczej, a także do służbowego maila. Ech..

Nazwy firmy nie podam, podejrzewam jednak, że każda istota myśląca pokojarzy fakty i sama wygoogluje sobie to i owo, aby wiedzieć, czego się wystrzegać. Tak czy inaczej, jeśli kiedykolwiek dostaniecie fantastyczną ofertę pracy z biura, mieszczącego się przy ulicy Racławickiej w Poznaniu - omijajcie tą ofertę jak najszerszym łukiem.

poszukiwania_pracy biurowo_kadrowa Poznań ubezpieczenia Racławicka księgowość naciągacze

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (231)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…