Dzień wczorajszy. Godzina - parę minut przed trzynastą. W fast foodzie w pobliżu pewnej uczelni "godziny szczytu" dopiero miały nadejść. Przed kasami nie ma kolejki, każdy kolejny klient obsługiwany jest na bieżąco, spokojnie i z należytą uwagą.
Siedzę sobie przy stoliku niedaleko kas, leniwe myśli dzieląc pomiędzy problemem pewnego drobiazgu, dzięki któremu w drodze wyjątku znalazłam się w tamtej okolicy a łapaniem ścinków sałaty uciekających z gorącej buły. Na przechodzącego obok kolejnego klienta przybytku zwracam uwagę dopiero wówczas, gdy paragon z jego tacy sfruwa mi niemal pod nogi.
Pan w średnim wieku nie kwapi się do podniesienia swojej zguby. Nie zauważył? Nie obchodzi go to? Nie wiem. Podnoszę papierek i wrzucam go na tacę razem ze swoimi śmieciami - mi nie ubędzie.
Pan, który zdążył się w tym czasie rozłożyć ze swoim zamówieniem dwa stoliki dalej, podrywa się nagle z miejsca. Paroma susami dopada do lady i wyłazi z niego piekielnik.
- Złodzieju! Kasę do kieszeni schowałeś, co? Gdzie paragon, co? - mówi bardzo podniesionym, zaczepnym tonem. Gdyby ktoś się do mnie zwrócił w ten sposób, szukałabym drogi ewakuacji.
Chłopak za kasą jednak wymienia tylko spojrzenie z koleżanką i oboje zaczynają tłumaczyć, że to niemożliwe i że zaraz wszystko sprawdzą. Przy akompaniamencie niezbyt pochlebnych pomruków Piekielnego Pana oboje zaczynają się krzątać w poszukiwaniu zaginionego paragonu.
Kończę akurat jeść, wyławiam spośród pomiętolonych chusteczek właściwy świstek, podchodzę do Piekielnego i pokazuję mu paragon, który przed chwilą zgubił.
- To chyba pańskie?
Facet bierze papier w rękę, mruży oczy usiłując odczytać maleńkie cyferki, spogląda w stronę swojego zamówienia i jeszcze raz na karteczkę. W końcu zwija ją do kieszeni i odchodzi do stolika, podsumowując wszystko krótkim HM.
Na "przepraszam" dla kasjerów już się nie zdobył.
Siedzę sobie przy stoliku niedaleko kas, leniwe myśli dzieląc pomiędzy problemem pewnego drobiazgu, dzięki któremu w drodze wyjątku znalazłam się w tamtej okolicy a łapaniem ścinków sałaty uciekających z gorącej buły. Na przechodzącego obok kolejnego klienta przybytku zwracam uwagę dopiero wówczas, gdy paragon z jego tacy sfruwa mi niemal pod nogi.
Pan w średnim wieku nie kwapi się do podniesienia swojej zguby. Nie zauważył? Nie obchodzi go to? Nie wiem. Podnoszę papierek i wrzucam go na tacę razem ze swoimi śmieciami - mi nie ubędzie.
Pan, który zdążył się w tym czasie rozłożyć ze swoim zamówieniem dwa stoliki dalej, podrywa się nagle z miejsca. Paroma susami dopada do lady i wyłazi z niego piekielnik.
- Złodzieju! Kasę do kieszeni schowałeś, co? Gdzie paragon, co? - mówi bardzo podniesionym, zaczepnym tonem. Gdyby ktoś się do mnie zwrócił w ten sposób, szukałabym drogi ewakuacji.
Chłopak za kasą jednak wymienia tylko spojrzenie z koleżanką i oboje zaczynają tłumaczyć, że to niemożliwe i że zaraz wszystko sprawdzą. Przy akompaniamencie niezbyt pochlebnych pomruków Piekielnego Pana oboje zaczynają się krzątać w poszukiwaniu zaginionego paragonu.
Kończę akurat jeść, wyławiam spośród pomiętolonych chusteczek właściwy świstek, podchodzę do Piekielnego i pokazuję mu paragon, który przed chwilą zgubił.
- To chyba pańskie?
Facet bierze papier w rękę, mruży oczy usiłując odczytać maleńkie cyferki, spogląda w stronę swojego zamówienia i jeszcze raz na karteczkę. W końcu zwija ją do kieszeni i odchodzi do stolika, podsumowując wszystko krótkim HM.
Na "przepraszam" dla kasjerów już się nie zdobył.
gastronomia
Ocena:
466
(548)
Komentarze