Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#64771

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kolejna historia dotycząca ratowników i służby zdrowia sprawiła, że zdecydowałam się dołożyć swoją.

Pierwsza klasa liceum, rok śmierci Jana Pawła II. W piątek miała miejsce konferencja z ostatecznym ustaleniem ocen na świadectwie. Można było wreszcie odetchnąć i poczuć w powietrzu zapach wakacji.
Sobota minęła mi normalnie. W niedzielę koło południa zaczął pobolewać mnie brzuch. Położyłam się, ale z czasem ulga nie przychodziła, a wręcz było coraz gorzej. Ból promieniował, nie byłam w stanie niczego zjeść ani wypić. Rodzice zaniepokojeni ale jeszcze nie ma powodów do paniki. Nie mam gorączki, po prostu mówię, że strasznie boli mnie brzuch. Może to na okres? Nie, dopiero kilka dni temu się skończył. Próby podania nospy i czegoś przeciwbólowego kończyły się niekontrolowanymi wymiotami. Mijają kolejne minuty, wciąż boli, nie mogę nawet wypić jednego łyka wody, niekontrolowanie drżę i mam zimne poty. Po kilku godzinach od pojawienia się pierwszego bólu zaczynam skarżyć się, że momentami tracę kontakt z rzeczywistością. Teraz rodzice zaczęli martwić się nie na żarty i pada decyzja o telefonie na pogotowie.
Rozmowa z dyspozytorką początkowo przebiegała standardowo - moja rodzicielka powiedziała co się dzieje, dyspozytorka wypytała o kilka szczegółów (ile mam lat itp) i stwierdziła co następuje:
- pani córka nie jest umierająca, więc karetki nie wyślemy. Skoro to licealistka to radzę sprawdzić jej zeszyty i dokładnie wypytać czy jutro nie ma jakiegoś sprawdzianu, bo pewnie symuluje żeby nie pójść do szkoły.
Moja mama była tak zszokowana tonem dyspozytorki i tym co powiedziała, że po kilku sekundach zaczęła tłumaczyć, że na pewno nie udaję takiego bólu brzucha i może faktycznie nie umieram, ale też nie można tego zbagatelizować. Po krótkiej kłótni dyspozytorka wreszcie łaskawie powiedziała, że skoro tak się upiera na zbadaniu mnie to możemy jechać do przychodni świadczącej dyżur świąteczny i podała adres.
Nie było co się zastanawiać - szybki telefon do mojego brata (nie mieszkał z nami i on jako jedyny miał prawko i auto) i pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że dyżur ma lekarka z "mojej" przychodni znająca mnie od pacholęcia. Zbadała, wymacała brzuch, zrobiła wywiad i postawiła diagnozę: nerwica żołądka spowodowana silnym stresem w szkole. Jestem mocno odwodniona i jedyne czego mi trzeba to porządnej dawki elektrolitów i ścisłej diety. W tej sytuacji rzeczywiście nie było potrzeby jechać do szpitala, bo musieliby mnie tam zatrzymać na trzy dni (ponoć takie przepisy), a tylko podawali by mi kroplówkę. Lepiej już siedzieć w domu i kupić w aptece rozpuszczalne w wodzie elektrolity. Przepisała co trzeba, podała zalecenia i rzeczywiście po pierwszych kilku łyżeczkach zaczęłam czuć się ODROBINĘ lepiej. Przez tydzień dochodziłam do siebie.

W tej historii piekielna nie jest sama odmowa wysłania karetki. Rzeczywiście nie było potrzeby hospitalizować mnie. Jednakże piekielna była dyspozytorka. Mogła wszystko wyjaśnić w kulturalny sposób, tak jak zrobiła to lekarka w przychodni (chodzi mi o samą kwestię, że mój stan nie jest zagrażający życiu ale możemy pojechać na świąteczny dyżur do jednej z przychodni), a nie być opryskliwa i wmawiać matce, że jej dziecko na pewno udaje, bo dzieci zawsze udają żeby wymigać się od szkoły.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (37)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…