Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#67618

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed około 6 lat o piekielnym weterynarzu.

Moja rodzina to "kociarze". Owszem, były lata gdy mieliśmy również psa ale wszyscy zawsze pałaliśmy miłością do kotów. Dom bez kota nie był w pełni domem i już. A jakie to były koty? Zawsze przybłędy, zwykłe bure dachowce lub uratowane przed śmiercią głodową małe kocięta zgarnięte gdzieś podczas wycieczek do lasu.

Któregoś lata przyplątała się do nas kotka już w zaawansowanej ciąży. Szybko wyszło, że ktoś się jej pozbył, bo nie bała się ludzi i gdy wpuściliśmy ją do domu to po napełnieniu brzucha od razu wskoczyła na fotel i tam zasnęła. Z tamtego miotu przeżył jeden kociak (dlaczego tylko jeden to inna historia). Gdy miał on jakieś 4 lata zniknął z domu na kilka dni. Nic niezwykłego. Chociaż był wykastrowany latem lubił się włóczyć i tak znikać. Nagle któregoś dnia został przez nas znaleziony w krzakach. Po szybkich oględzinach wyglądało na to, że miał bliskie spotkanie z samochodem. Nie chcę wdawać się w makabryczne szczegóły, bo nie są ważne dla tej historii. Najważniejsza była decyzja, że nie ma co męczyć kota i trzeba wezwać weterynarza, który go uśpi. Od lat mieliśmy jednego zaprzyjaźnionego ale niestety - wyjechał na urlop. Podzwoniliśmy po i innych lekarzach dla zwierząt i jeden zgodził się do nas przyjechać (już nie pamiętam dlaczego tak zależało nam aby to on do nas przyjechał; prawdopodobnie nie chciałyśmy z mamą męczyć zwierzaka jazdą komunikacją miejską, a w pracy była jedyna osoba w domu mająca auto i prawo jazdy). Ustaliśmy cenę (dość wysoką - cena zastrzyku + koszty dojazdu) i czekałyśmy.
Nasz zaprzyjaźniony weterynarz na przestrzeni lat kilkukrotnie musiał dokonywać eutanazji na naszych zwierzakach. Wyglądało to zawsze tak, że najpierw dawał zastrzyk usypiający i gdy zwierzę spokojnie zasypiało głaskane przez nas dostawało drugi zastrzyk. Nie wiem czy tak "powinno" to wyglądać i co dokładnie dawał ale przynajmniej zwierzęta odchodziły w spokoju i bez bólu.
Po prawie godzinie oczekiwania przyjechał nowy weterynarz. Najpierw zażądał pieniędzy, walnął kotu zastrzyk i pojechał. Z tych wszystkich emocji odpowiednio nie zareagowałyśmy (nie dopytałyśmy jaki to zastrzyk i czemu tylko jeden daje) i pozostało nam obserwować jak biedny kot dostaje drgawek i ewidentnie mocno cierpi jeszcze walcząc o życie...

Do dnia dzisiejszego żałuję, że wezwałyśmy właśnie tego weterynarza, który ewidentnie miał w czterech literach naszego kota i jego cierpienie, a na ostatnie minuty jego życia zafundował mu jeszcze większy ból...

weterynarz

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (231)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…