zarchiwizowany
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia sprzed około 6 lat o piekielnym weterynarzu.
Moja rodzina to "kociarze". Owszem, były lata gdy mieliśmy również psa ale wszyscy zawsze pałaliśmy miłością do kotów. Dom bez kota nie był w pełni domem i już. A jakie to były koty? Zawsze przybłędy, zwykłe bure dachowce lub uratowane przed śmiercią głodową małe kocięta zgarnięte gdzieś podczas wycieczek do lasu.
Któregoś lata przyplątała się do nas kotka już w zaawansowanej ciąży. Szybko wyszło, że ktoś się jej pozbył, bo nie bała się ludzi i gdy wpuściliśmy ją do domu to po napełnieniu brzucha od razu wskoczyła na fotel i tam zasnęła. Z tamtego miotu przeżył jeden kociak (dlaczego tylko jeden to inna historia). Gdy miał on jakieś 4 lata zniknął z domu na kilka dni. Nic niezwykłego. Chociaż był wykastrowany latem lubił się włóczyć i tak znikać. Nagle któregoś dnia został przez nas znaleziony w krzakach. Po szybkich oględzinach wyglądało na to, że miał bliskie spotkanie z samochodem. Nie chcę wdawać się w makabryczne szczegóły, bo nie są ważne dla tej historii. Najważniejsza była decyzja, że nie ma co męczyć kota i trzeba wezwać weterynarza, który go uśpi. Od lat mieliśmy jednego zaprzyjaźnionego ale niestety - wyjechał na urlop. Podzwoniliśmy po i innych lekarzach dla zwierząt i jeden zgodził się do nas przyjechać (już nie pamiętam dlaczego tak zależało nam aby to on do nas przyjechał; prawdopodobnie nie chciałyśmy z mamą męczyć zwierzaka jazdą komunikacją miejską, a w pracy była jedyna osoba w domu mająca auto i prawo jazdy). Ustaliśmy cenę (dość wysoką - cena zastrzyku + koszty dojazdu) i czekałyśmy.
Nasz zaprzyjaźniony weterynarz na przestrzeni lat kilkukrotnie musiał dokonywać eutanazji na naszych zwierzakach. Wyglądało to zawsze tak, że najpierw dawał zastrzyk usypiający i gdy zwierzę spokojnie zasypiało głaskane przez nas dostawało drugi zastrzyk. Nie wiem czy tak "powinno" to wyglądać i co dokładnie dawał ale przynajmniej zwierzęta odchodziły w spokoju i bez bólu.
Po prawie godzinie oczekiwania przyjechał nowy weterynarz. Najpierw zażądał pieniędzy, walnął kotu zastrzyk i pojechał. Z tych wszystkich emocji odpowiednio nie zareagowałyśmy (nie dopytałyśmy jaki to zastrzyk i czemu tylko jeden daje) i pozostało nam obserwować jak biedny kot dostaje drgawek i ewidentnie mocno cierpi jeszcze walcząc o życie...
Do dnia dzisiejszego żałuję, że wezwałyśmy właśnie tego weterynarza, który ewidentnie miał w czterech literach naszego kota i jego cierpienie, a na ostatnie minuty jego życia zafundował mu jeszcze większy ból...
Moja rodzina to "kociarze". Owszem, były lata gdy mieliśmy również psa ale wszyscy zawsze pałaliśmy miłością do kotów. Dom bez kota nie był w pełni domem i już. A jakie to były koty? Zawsze przybłędy, zwykłe bure dachowce lub uratowane przed śmiercią głodową małe kocięta zgarnięte gdzieś podczas wycieczek do lasu.
Któregoś lata przyplątała się do nas kotka już w zaawansowanej ciąży. Szybko wyszło, że ktoś się jej pozbył, bo nie bała się ludzi i gdy wpuściliśmy ją do domu to po napełnieniu brzucha od razu wskoczyła na fotel i tam zasnęła. Z tamtego miotu przeżył jeden kociak (dlaczego tylko jeden to inna historia). Gdy miał on jakieś 4 lata zniknął z domu na kilka dni. Nic niezwykłego. Chociaż był wykastrowany latem lubił się włóczyć i tak znikać. Nagle któregoś dnia został przez nas znaleziony w krzakach. Po szybkich oględzinach wyglądało na to, że miał bliskie spotkanie z samochodem. Nie chcę wdawać się w makabryczne szczegóły, bo nie są ważne dla tej historii. Najważniejsza była decyzja, że nie ma co męczyć kota i trzeba wezwać weterynarza, który go uśpi. Od lat mieliśmy jednego zaprzyjaźnionego ale niestety - wyjechał na urlop. Podzwoniliśmy po i innych lekarzach dla zwierząt i jeden zgodził się do nas przyjechać (już nie pamiętam dlaczego tak zależało nam aby to on do nas przyjechał; prawdopodobnie nie chciałyśmy z mamą męczyć zwierzaka jazdą komunikacją miejską, a w pracy była jedyna osoba w domu mająca auto i prawo jazdy). Ustaliśmy cenę (dość wysoką - cena zastrzyku + koszty dojazdu) i czekałyśmy.
Nasz zaprzyjaźniony weterynarz na przestrzeni lat kilkukrotnie musiał dokonywać eutanazji na naszych zwierzakach. Wyglądało to zawsze tak, że najpierw dawał zastrzyk usypiający i gdy zwierzę spokojnie zasypiało głaskane przez nas dostawało drugi zastrzyk. Nie wiem czy tak "powinno" to wyglądać i co dokładnie dawał ale przynajmniej zwierzęta odchodziły w spokoju i bez bólu.
Po prawie godzinie oczekiwania przyjechał nowy weterynarz. Najpierw zażądał pieniędzy, walnął kotu zastrzyk i pojechał. Z tych wszystkich emocji odpowiednio nie zareagowałyśmy (nie dopytałyśmy jaki to zastrzyk i czemu tylko jeden daje) i pozostało nam obserwować jak biedny kot dostaje drgawek i ewidentnie mocno cierpi jeszcze walcząc o życie...
Do dnia dzisiejszego żałuję, że wezwałyśmy właśnie tego weterynarza, który ewidentnie miał w czterech literach naszego kota i jego cierpienie, a na ostatnie minuty jego życia zafundował mu jeszcze większy ból...
weterynarz
Ocena:
169
(231)
Komentarze