Historia przytargana przez małżonkę z pracy
Koleżanka żony miała problemy ze szkołą, do której uczęszcza jej córka - lat 11. Problemy pojawiły się od września ubiegłego roku pod postacią nowego ucznia.
Chłopak podobno sterroryzował wszystkich uczniów, robił co chciał, czemu przyklaskiwała jego matka, a szkoła wykazała się bardzo głęboką ignorancją (przedstawiciele szkoły mieli dać się zastraszyć - ale o tym później).
Podobno na pierwszym zebraniu, kiedy została poruszona kwestia niestosownego zachowania chłopaka, jego matka zastosowała taktykę szybkiego kontrataku(nie pozwoliła nawet dokończyć wypowiedzi) - no, więc, to jest normalne zachowanie 10 czy 11 latka - takie czasy, trzeba walczyć o swoje wszelkimi sposobami, ona swoje dzieci uczy, że nie wolno dać sobie w kaszę dmuchać, że to na pewno nie wina jej dziecka itp.
Może opiszę, na czym polegało to niestosowne zachowanie i "nie dawanie sobie w kaszę dmuchać" - dzieciak był nauczany tego, że ma być naj, a wszelkie środki prowadzące do celu są dozwolone - nie miał pracy domowej, a koleżanka miała i nie dała odpisać - należy ukraść jej zeszyt i wyrzucić do toalety (przedtem rwąc na drobne kawałki), innym razem na jakiejś plastyce komuś lepiej poszło - zniszczę jego pracę flamastrem, kolega lepiej biega - poprzecinam mu sznurówki, Ktoś się postawi to po szkole bęcki itd.
Każda próba reakcji to natychmiastowy kontratak matki - jej dzieci są święte, a reszta gówniarzy się uwzięła, bo oni są z niepełnej rodziny, wszyscy kłamią, bo zazdroszczą, że ona sama, a potrafi takie zdolne dziecko wychować.
Mamuśka szkołę straszyła procesami, dostarczała zaświadczenia od psychologów itp. - generalnie absurd.
Doszło podobno do sytuacji, w której lepiej było nie posyłać dziecka lepiej ubranego do szkoły, bo były duże szanse, że syn/córka może wrócić w zniszczonej odzieży/z podartym plecakiem/zniszczonymi przyborami.
Żeby było jasne - to nie była żadna patologia, mamuśka podobno odwoziła do szkoły potomstwo w miarę nowym samochodem ze średniej-wyższej półki cenowej, dzieciak chodził ubrany w markowe rzeczy - po prostu od młodego wbijany do głów wyścig szczurów.
Problem rozwiązał się w tym roku w ten sam sposób jak się pojawił - z nowym uczniem. Do klasy córy koleżanki ślubnej dołączył w tym roku nowy uczeń - chłopaczek podobno mały, bardzo spokojny, który przez cały wrzesień i pół października niczym nie podpadł "małemu terroryście", aż do niedawna.
Nie za bardzo wiadomo o co poszło, w każdym bądź razie wiadomym jest, że "mały terrorysta" zabrał nowemu koledze przed szkołą plecak i zaczął niszczyć jego rzeczy, w tym momencie gówniarz bardzo boleśnie poznał hobby nowego kolegi - sztuki walki i to na poziomie finałów mistrzostw kraju w swojej grupie wiekowej (co się okazało później).
Mamuśka rozpętała podobno istny armagedon, policja, kuratorium, zawiadomienie do prokuratury, zaangażowany prawnik, tyle że wszystko z bardzo mizernym skutkiem, bo... w okresie wakacyjnym szkoła dorobiła się monitoringu i całe zajście zostało ślicznie uwiecznione.
Koleżanka żony miała problemy ze szkołą, do której uczęszcza jej córka - lat 11. Problemy pojawiły się od września ubiegłego roku pod postacią nowego ucznia.
Chłopak podobno sterroryzował wszystkich uczniów, robił co chciał, czemu przyklaskiwała jego matka, a szkoła wykazała się bardzo głęboką ignorancją (przedstawiciele szkoły mieli dać się zastraszyć - ale o tym później).
Podobno na pierwszym zebraniu, kiedy została poruszona kwestia niestosownego zachowania chłopaka, jego matka zastosowała taktykę szybkiego kontrataku(nie pozwoliła nawet dokończyć wypowiedzi) - no, więc, to jest normalne zachowanie 10 czy 11 latka - takie czasy, trzeba walczyć o swoje wszelkimi sposobami, ona swoje dzieci uczy, że nie wolno dać sobie w kaszę dmuchać, że to na pewno nie wina jej dziecka itp.
Może opiszę, na czym polegało to niestosowne zachowanie i "nie dawanie sobie w kaszę dmuchać" - dzieciak był nauczany tego, że ma być naj, a wszelkie środki prowadzące do celu są dozwolone - nie miał pracy domowej, a koleżanka miała i nie dała odpisać - należy ukraść jej zeszyt i wyrzucić do toalety (przedtem rwąc na drobne kawałki), innym razem na jakiejś plastyce komuś lepiej poszło - zniszczę jego pracę flamastrem, kolega lepiej biega - poprzecinam mu sznurówki, Ktoś się postawi to po szkole bęcki itd.
Każda próba reakcji to natychmiastowy kontratak matki - jej dzieci są święte, a reszta gówniarzy się uwzięła, bo oni są z niepełnej rodziny, wszyscy kłamią, bo zazdroszczą, że ona sama, a potrafi takie zdolne dziecko wychować.
Mamuśka szkołę straszyła procesami, dostarczała zaświadczenia od psychologów itp. - generalnie absurd.
Doszło podobno do sytuacji, w której lepiej było nie posyłać dziecka lepiej ubranego do szkoły, bo były duże szanse, że syn/córka może wrócić w zniszczonej odzieży/z podartym plecakiem/zniszczonymi przyborami.
Żeby było jasne - to nie była żadna patologia, mamuśka podobno odwoziła do szkoły potomstwo w miarę nowym samochodem ze średniej-wyższej półki cenowej, dzieciak chodził ubrany w markowe rzeczy - po prostu od młodego wbijany do głów wyścig szczurów.
Problem rozwiązał się w tym roku w ten sam sposób jak się pojawił - z nowym uczniem. Do klasy córy koleżanki ślubnej dołączył w tym roku nowy uczeń - chłopaczek podobno mały, bardzo spokojny, który przez cały wrzesień i pół października niczym nie podpadł "małemu terroryście", aż do niedawna.
Nie za bardzo wiadomo o co poszło, w każdym bądź razie wiadomym jest, że "mały terrorysta" zabrał nowemu koledze przed szkołą plecak i zaczął niszczyć jego rzeczy, w tym momencie gówniarz bardzo boleśnie poznał hobby nowego kolegi - sztuki walki i to na poziomie finałów mistrzostw kraju w swojej grupie wiekowej (co się okazało później).
Mamuśka rozpętała podobno istny armagedon, policja, kuratorium, zawiadomienie do prokuratury, zaangażowany prawnik, tyle że wszystko z bardzo mizernym skutkiem, bo... w okresie wakacyjnym szkoła dorobiła się monitoringu i całe zajście zostało ślicznie uwiecznione.
Szkoła
Ocena:
809
(839)
Komentarze