Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#69678

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem zapraszam na historię o naszej służbie zdrowia. Rzecz miała miejsce w wakacje 2012 roku.
Mam działkę na terenie rodzinnych ogródków działkowych gdzieś pod miastem. Cały teren działek jest usytuowany w bardzo spokojnym miejscu. Las, jeziorko, super sprawa.
Jednakże są także minusy, które wiążą się z tą właśnie miejscówką. Las = kleszcze.
Któregoś spokojnego wieczoru podczas kąpieli zauważyłam na plecach maleńki czarny punkcik. Skóra wokół zaczerwieniona, widok niezbyt fajny. Kleszcz, myślę. Przypałętało się licho mimo, że w lesie nawet stopy nie postawiłam. Nie ma sprawy, to nie pierwszy kleszcz, zaraz się go wykręci.
Niestety, mimo usilnych starań za cholerę nie byłam w stanie dosięgnąć łopatki. O obsłudze pęsety nie wspominając. Tutaj postawiłam na swojego dzielnego rycerza, który pomimo swoich najszczerszych chęci, poniósł sromotną klęskę. Winę za to ponosi pęseta, która lekko mówiąc, widziała już lepsze czasy. Efekt: kleszczowy zadek wyrwany, zaraz potem główka, aparat gębowy jeszcze siedzi. Małe toto, nie idzie nawet igłą podważyć. Myślę, trudno, ważne, że reszta wylazła.
Parę dni później miałam z chłopakiem jechać na dłużej do Gdańska. Kleszcz prawie w zapomnieniu, jedynie mama ponaglała, żeby pozbyć się tego dziadostwa do końca. W końcu uległam, bo zaczerwienienie nadal się utrzymywało i zaczynałam się niepokoić. W końcu co roku słyszymy w telewizji o boreliozie, o konieczności udania się do specjalisty w razie jakiejkolwiek zmiany skórnej z powodu tych małych, paskudnych terrorystów.
Decyzja podjęta, pora ruszać. Pominę fakt, że słońce prażyło niemiłosiernie a kompleks szpitalny za GUMEDem jest dość spory. Ożywczy spacerek w promieniach słońca trwał ponad dwie godziny. W międzyczasie przeganiano nas od drzwi do drzwi. Nie wiedzieli co ze mną zrobić, kierowali w coraz to inne miejsca. Aż w końcu jakaś przemiła pani z recepcji poleciła udać się do szpitala przy ul. T.
Zdążyłam jeszcze po drodze zażartować, że pewnie w szpitalu o takiej nazwie akurat studentów pewnie traktują jak robactwo najgorszego sortu.
Niewiele się pomyliłam. Po półgodzinnym siedzeniu w kolejce do chirurga wysłano nas pod drzwi obok, do pielęgniarki. Postaliśmy jeszcze chwilkę, po czym nadeszła nasza kolej. I tutaj zaczyna się część depresyjno-humorystyczna.
Pielęgniarka (ok. 50+), po wysłuchaniu mojej historii z kleszczem i tułaczce, stwierdziła co następuje:
1. Powinniśmy udać się do weterynarza lub leśniczego, ponieważ ona się tym nie zajmuje.
2. Ona się BRZYDZI wyciągnąć kleszcza (a raczej to, co z niego zostało)
Po chwilowym osłupieniu wstąpił we mnie diabeł. Po poinformowaniu damulki, że jest absolutnie bezczelna, po utyskiwaniu na to, jak traktuje się pacjentów i po przypomnieniu, że może mi grozić borelioza usłyszałam, że ona nie ma obowiązku tego wyciągać, jeśli się brzydzi. Mój ukochany przez cały ten czas stał koło mnie jak wrośnięty w ziemię i z szoku nie był w stanie nawet słowa powiedzieć. W końcu doszłam do wniosku, że nie ma sensu prowadzić dalszej dyskusji. Wyszłam, za mną mój chłopak. Byłam tak wściekła, że nawet nie słyszałam, że pielęgniarka od siedmiu boleści coś jeszcze za nami woła. Dopiero przed budynkiem luby powiedział, że jeszcze za nami wybiegła i piszczała, że nas przyjmie. W tamtym momencie miałam już to gdzieś.
Wróciłam na stancję, stanęłam przed lustrem i wydrapałam świństwo paznokciami. Niehigienicznie, krwawo, ale szybko i skutecznie. Mam tylko nadzieję, że za parę lat nie okaże się nagle, że ten uroczy mały kleszcz zdążył przygruchać jakieś choróbsko.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (61)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…