Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#70769

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uprzedzam, że będzie długo.

Jestem w klasie maturalnej. Na początku stycznia, po wielu przejściach udało mi się jakimś cudem zmienić szkołę (jak ktoś próbował się przenosić na ostatnie cztery miesiące nauki i maturę do innej placówki edukacyjnej, wie z jakimi trudnościami - w moim przypadku także z domowymi - się to wiąże). Nowa szkoła jest świetna i nie mam żadnych zastrzeżeń, poza tym że od czasu do czasu zdarza mi się wypowiedzieć w myślach zdanie: "Ale ja byłem głupi, że dopiero teraz się przeniosłem." :)

Natomiast o moim poprzednim ogólniaku mógłbym napisać książkę. Opisu piekła, jakie tam przeżyłem przez 4 lata (powtarzałem klasę) nie powstydziłby się sam Dante Alighieri i myślę, że to nie będzie ostatnia historia z w.w. szkoły na tym portalu.

Tyle tytułem wstępu. Rzecz będzie dotyczyła profesor od języka polskiego, chociaż nazywanie tej kobiety "panią profesor" jest delikatnie mówiąc zdecydowanie na wyrost. W klasie nie radziła sobie z niczym, począwszy od zorganizowania prostych czynności, jak np. oddawanie sprawdzianów (zawsze trwało to ponad 45 minut), kończąc na omówieniach tematów lekcji. Sam język polski prowadziła strasznie chaotycznie i kończyło się na tym, że wyniesienie jakiejś wiedzy z takiej lekcji graniczyło z cudem.

Zmiany nauczyciela próbowaliśmy od drugiego miesiąca pierwszej klasy. Nic z tego jednak nie wychodziło, dlatego że profesor grała inteligentnie - miała swoich ulubieńców, nazywaną przez nas uszczypliwie "klasową elytkę" której pozwalała dosłownie na wszystko. Gadanie - spoko. Przeglądanie twarzoksiążki na telefonie - nie było problemów. Wpisywanie piątek za mało szczegółowe i ogólnikowe odpowiedzi podczas odpytywania - proszę bardzo. Jeżeli oczywiście odbywało się odpytywanie tych osób, bo najczęściej do odpowiedzi wywoływana była ta sama, pięcioosobowa grupa - tych, które się stawiali.

Klasa na języku polskim dzieliła się więc na trzy grupy - "elytkę", której wszystko pasowało, malutki front reformatorski oraz grupę, która miała to wszystko w czterech literach.

Do czasu drugiej klasy, niektórzy postanowili obrać konkretny kierunek. Niektórzy "dobili" do reformatorów, jednak niektórzy do "elyty" i dalej proporcje były zbyt małe, żeby wywalczyć zmianę nauczyciela, choć walczyliśmy cały czas. Staraliśmy się przede wszystkim uświadomić innych, że jeśli ten nauczyciel cały czas będzie nas uczył, to na zdanie matury mamy mierne szanse. W drugiej klasie przerobiliśmy może dwie lektury, a prowadzenie lekcji było cały czas takie samo, czyli wiadomo jakie. Do tych ludzi nic jednak nie trafiało - w końcu możliwość nieuważania i piątek za półdarmo to bardzo opłacalna sprawa.

Na reformatorach, jak już mówiłem profesor mściła się odpytywaniem na każdej lekcji. W pewnym momencie zauważyła jednak, że przestało to robić na nas wrażenie i obrała inną taktykę, wytaczając przeciwko nim ciężką artylerię, która w kręgach uczniowskich znana jest jako "uwalenie semestru".

Nie wiadomo jednak czemu, rykoszetem oberwało 3/4 klasy, w tym osoby które dalej miały to wszystko w poważaniu i pod koniec grudnia, dwa tygodnie przed końcem półrocza dwadzieścia parę osób z 35 osobowej klasy miało na semestr jedynki. Oczywiście, niektórzy mieli je słusznie ale była to naprawdę mała grupa - w większości przypadków oceny niedostateczne były wystawione z powodu np. niezaliczenia jednej lektury, lub jednego sprawdzianu. Np. moja średnia, która wynosiła 2,97 uprawniała mnie do oceny niedostatecznej (nawet nie jeden na dwa, tylko pełnej jedynki).

Wszyscy nie na żarty się wkurzyli, temat został podjęty nawet na zebraniu z rodzicami, ale bez większych skutków. Nie było rady - trzeba było spełniać zachcianki pani profesor i jej dodatkowe godziny, przeznaczone na poprawy (niby nazywało się to "konsultacje", ale służyły tylko i wyłącznie do popraw) były oblężone przez uczniów. W końcu i mi udało się dopchać (już w styczniu) i napisać sprawdzian, do którego może i nie byłem obkuty na blachę, ale wydawało mi się, że wiedza którą posiadam wystarczy na zaliczenie i święty spokój. Okazało się jednak inaczej, bo zdaniem profesor "przylufiłem".

Spotęgowało to moją złość, dlatego że ze sprawdzianu wcale nic takiego nie wynikało. Test nawet odbiłem na ksero i zaniosłem do innej nauczycielki polskiego w moim ogólniaku. Z kolei ta Pani, mimo że zawsze była wobec mnie uczciwa (w poprzednim roku miałem z nią wiedzę o kulturze) powiedziała, że nawet jakby bardzo chciała to nie może mi pomóc, bo sama dopiero w tym roku wróciła z długiego urlopu i nie chce podważać "autorytetu" mojego nauczyciela. Zrozumiałem wtedy, że zaniesienie tej pracy do jakiegokolwiek innego profesora poskutkuje tym samym.

Dwa dni później rozpoczął się weekend. W sobotę rano, ok. godziny 12:00 zacząłem dostawać powiadomienia z Librusa (dziennik elektroniczny) na komórkę. Okazało się, że moja profesor od polskiego dostawiła mi osiem jedynek (!!!) do moich ocen bez żadnego powodu. Były przy nich różne daty, nawet znalazło się około dwóch-trzech dni, kiedy... nie było mnie w szkole. Przy każdej lufie ta sama adnotacja - "praca na lekcji".

Poziom mojej złości i absurdu tej sytuacji był już na poziomie krytycznym, jednak starając się zachować spokój zadzwoniłem do mojej złotej wychowawczyni (z którą już wcześniej odbywałem wiele rozmów na ten temat) i mówię jak wygląda sytuacja. Powiedziała mi, że jeśli to co mówię jest prawdą, to mam już tylko matematyczne szanse na zdanie semestru, ale mimo wszystko poradziła mi obkucie się i pójście w poniedziałek (dzień wystawiania ocen) do tej Pani. Myślicie, że to koniec? W niedzielę o godzinie 20:00, po wielu godzinach kucia bez przerwy na stronie internetowej w zakładce "zastępstwa" pojawiła się informacja, że profesor od Polskiego, jako jedyny nauczyciel tego dnia jest nieobecna.

Jak się zapewne domyślacie, poziom mojej złości podwyższył się jeszcze bardziej, szczególnie że jej nieobecność to wcale nie był przypadek. We wtorek już była obecna, a w środę jak gdyby nigdy nic zapytała mnie, jak mam zamiar poprawić jedynkę. Powiedziałem wtedy dobitnie i przy całej klasie, że nie mam zamiaru niczego u niej poprawiać, ponieważ jej oceny są nierzetelne i wystawiane na podstawie jej widzimisię, a nie wiedzy ucznia i że będę wnosił o egzamin komisyjny. Ona stwierdziła za to, że ocenę niedostateczną mam z powodu wielu jedynek i niewystarczającej frekwencji. Wtedy odparłem, że trzeba wziąć pod uwagę fakt wstawiania ośmiu jedynek w sobotę o godzinie 12:00 za nic, wpisując przy niektórych daty, kiedy nie było mnie w szkole, a z mojej frekwencji zapisanej w Librusie wynika co innego (było ponad 50% obecności). Na tym rozmowa się skończyła.

Parę dni później wniosłem podanie do dyrekcji o egzamin komisyjny, który mi przyznano. Przepytywał mnie inny nauczyciel, w obecności wicedyrektora i kobiety od Polskiego. Z "komisa" wyszedłem z oceną dopuszczającą (pewnie gdyby w komisji był inny nauczyciel zamiast mojej dostałbym co najmniej dostateczny). Wyraz twarzy tej pani profesor był, co tu dużo mówić, bezcenny :)

Przechery, które 3/4 klasy miało z poprawami ocen na koniec roku, to już inna historia. Po drugiej klasie, profesor od polskiego odeszła na całoroczny urlop i mam nadzieję, że nasze drogi więcej się nie skrzyżują :)

liceum_ogólnokształcące_stolica

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (121)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…