Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#70978

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak znienawidziłam egzaminy pisemne na studiach.

Pierwszy rok, pierwsza sesja - wiadomo, stresu co niemiara, jak nagle zdajesz sobie sprawę, że w 5 dni masz zdać 5 egzaminów, gdzie materiał na każdy z nich to kilkaset stron. W sumie życie studenta pełną parą.

W pierwszej sesji czekał na mnie przedmiot X. Przedmiot typowo teoretyczny, jednak, jak każdy wpajał, niezbędny do dalszej edukacji oraz późniejszej pracy w zawodzie. Spięłam się więc i starałam wyuczyć się jak najlepiej potrafię, choć przyznam, przedmiot nie należał do moich ulubionych. W końcu przyszedł dzień, kiedy 250 osób, w tym ja, stawiło się na auli w celu napisania egzaminu z tego przedmiotu. Jakoś poszło, miałam wręcz wrażenie, iż ów przedmiot poszedł mi bardzo dobrze.

Kilka dni później wyniki i lekki szok - obok mojego nazwiska widniało 2. Sprawdziłam kilka razy dla pewności, bo sama uwierzyć nie mogłam. Ale nie, pomyłka to to nie była, gdyż w sumie okazało się, że szczęśliwców, którzy ten przedmiot zdali było około 40 osób. Trochę dziwna sytuacja, ale w sumie starsze roczniki nie wypowiadały się na temat tego egzaminu zbyt pochlebnie, więc może faktycznie tyle osób przyszło nienauczonych? Może nie wstrzeliliśmy się w klucz odpowiedzi? Cóż zrobić, za 3 tygodnie poprawka, to spora część osób z mojego roku przysiadła nad tym przedmiotem ponownie.


Nadszedł drugi termin i powtórka z rozrywki. Dostałam kolejne 2. Nie tylko ja zresztą, razem było nas coś koło 100-120 osób, które oblały dany egzamin. Tu miarka się przebrała, chcieliśmy zobaczyć swoje prace, gdyż wiele osób - tak jak i ja - było pewnych, że udzielili dobrej odpowiedzi. I zaczął się cyrk na kółkach.

Profesor, który wykładał dany przedmiot początkowo nie chciał rozmawiać z żadnym ze studentów. Po prostu zamykał się na klucz w katedrze i siedział tak do końca konsultacji. W końcu jednak staroście i kilku osobom się udało - byliśmy w środku w katedrze i poprosiliśmy o okazanie prac i weryfikację. Jednak to zdenerwowało profesora i mówił, że "jakbyśmy się nauczyli, to byśmy zdali". Ta, jasne. Prac nie chciał okazać w ogóle. Przepychanka słowna trwała dłuższą chwilę, ale niestety nic nie daliśmy rady ugrać. My w kółko powtarzaliśmy, że chcemy zobaczyć swoje prace, on w kółko, że nie ma czasu na takie pierdoły.

Jednak nie odpuściliśmy i postanowiliśmy tę sprawę zgłosić wyżej, kolejny w hierarchii uczelnianej był dziekan, więc wybraliśmy się do niego. On podumał i zapowiedział, że nie, no tak być nie może i on POROZMAWIA z profesorem. Jego rozmowy chyba niewiele dały, gdyż profesor nadal nie chciał nam okazać naszych prac. W sumie to przestał pojawiać się na swoich konsultacjach w ogóle. Skończyło się więc na tym, że sprawa naszego niezdanego egzaminu wylądowała nawet u rektora - jednak tu kolejne pudło, gdyż w tamtych czasach rektorem uczelni był serdeczny przyjaciel profesora. Tak naprawdę to nawet nie zajął się tą sprawą wcale - zgodnie z tym, co przekazały nam panie pracujące wraz z rektorem, nie chciał w ogóle rozmawiać z nami na ten temat.

Zresztą po czasie dowiedzieliśmy się, że dana sytuacja powtarza się co roku, profesor oblewa lwią część studentów, bo co prawda część zrezygnuje, ale część zapłaci za warunki.
Ktoś z roku poszedł także do lokalnej gazety, jednak oprócz paru artykułów w gazecie nic to nie dało. No może oprócz tego, że na komisach zdało tylko kilka osób z podchodzących do tego egzaminu.

Tak więc na pierwszym roku wiele osób musiało wyłożyć Y złotych, aby zapłacić za warunek, żeby mieć możliwość kontynuowania studiów. Bez możliwości wglądu we własne błędy na egzaminie. Tak właśnie przegraliśmy walkę z pracownikami uczelni, gdzie każdy traktował studenta jak zło konieczne. Ale zło, które "przynajmniej" ufunduje warunkami nowe okna, drzwi, ławki.

Dobrze, że koniec końców udało mi się zakończyć te studia, już bez większych problemów.

uniwersytet

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 287 (321)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…