Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#73114

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sezon komunijny w pełni. Nadszedł też czas pierwszej komunii mojej młodszej ciotecznej siostry. Jej starszy brat ma już obie za sobą, dla niej to pierwsza styczność z tą uroczystością jako głównej bohaterki. Jak zwykle przeżywanie, stres. Przeżywa matka, ojciec i oczywiście dziecko. Rodzina pozapraszana, zjechała się (część rodziny, ta ze strony cioci pochodzi z Mazur, więc do samego centrum Polski mają kawałek do przejechania), prezenty zakupione. Dzień właściwy.

Sama komunia przebiegła bez problemu. Mimo, że do sakramentu przystępowało aż 180 (!!!) dzieci naraz, organizacja i rozmiar kościoła sprawiły, że poszło w miarę sprawnie i bez burd. Najlepsze miało nastąpić po wyjściu z kościoła.

Ciocia jest, lekko mówiąc, świrnięta na punkcie zdjęć. Lata z aparatem na każdą rodzinną imprezę, cykając miliony zdjęć "na pamiątkę". Nie, nie profesjonalnie. Po prostu, amatorsko. Bo tak. Bo to lubi. Bo "będzie pamiątka". Szkoda tylko, że cykanie zdjęć przesłania jej wszystko inne. Ja naprawdę rozumiem uwiecznianie wspólnych chwil, sama czasami robię zdjęcia podczas ważnych dla mnie wydarzeń i uroczystości. Ale kilka - kilkanaście. NIE KILKANAŚCIE TYSIĘCY. Na komunii jej syna, brata tegorocznej komunistki, cykała dziecku setki zdjęć przed kościołem dobre pół godziny. Wszyscy się rozeszli, wszyscy już głodni, dziecko zmęczone, ale NIE! Przecież trzeba narobić zdjęć! Ale o ile wtedy ograniczyła się tak naprawdę tylko do tego, to w tym roku przeszła samą siebie.

Oczywiście klasycznie: zdjęcia przed kościołem. Porobiła kilka córce z rodziną, chrzestnymi, dziadkami, itd. Potem pobiegła po fotografa. Fotograf nacykał kolejnych zdjęć przy figurce nieopodal kościoła, w ładnej scenerii (oczywiście obok niego ciotka z aparatem również jak szalona robiła zdjęcia, przecież na pewno fotograf zrobi brzydkie albo za mało). Dziecko już zmęczone, gorąco (pogoda dopisała - 30 stopni i zabójcze słońce), bo w albie, która ciężka i nie do oddychania, ale dzielnie stoi i pozuje.

W końcu mieliśmy jechać na obiad do zajazdu nad Wisłą. Większość rodziny, jako przyjezdni nie wiedziała gdzie dokładnie jechać, trzeba było ich pokierować. Myśleliśmy, że rodzice głównej bohaterki dnia to zrobią. O my naiwni! Kiedy szliśmy do samochodu, ciotka odwróciła się do nas z tekstem: "Pokażecie im gdzie jechać? Bo my teraz jedziemy na sesję zdjęciową do studia fotograficznego". AHA. Czyli goście mają sami trafić i sami się sobą zająć, bo ona córkę na sesję zdjęciową bierze???? Moja mama już zacisnęła usta i chciała coś powiedzieć, ale ciotka machnęła ręką, że "tylko na 15 minut, zaraz przyjadą". Wściekli pojechaliśmy, kierując resztę rodziny, która jechała za nami busikiem jednego z wujków.

Po dotarciu czekaliśmy na nich jeszcze z ładne pół godziny. Wszyscy już głodni, ale przecież nie podadzą już ciepłych dań, bo przecież dzieci i wujostwo nie będą jedli zimnego (a szkoda, może to by im przemówiło do rozsądku). Kiedy przyjechali wreszcie i usiedliśmy do stołu, dziecko miało spokój raptem na kilka minut. Ledwo zjadła rosół i kotleta, matka dawaj ją do zdjęć, robiła jej zdjęcie przy stole z każdym członkiem rodziny. KAŻDYM. Córce było już naprawdę gorąco w albie i poprosiła, czy mogłaby się już przebrać, widać, że naprawdę miała już dość (nie grymasiła jednak, ani nie płakała, dzielnie znosząc zachcianki mamusi). NIE. Nie może się jeszcze przebrać, bo zaraz przyjedzie fotograf i będzie robił zdjęcia w plenerze.

Moja mama już zaczęła tracić resztki cierpliwości, zwłaszcza, że ciotka latała naokoło niej i dzieci robiąc oczywiście nadal zdjęcia. Kiedy wyraziła swoje zdanie na ten temat, ciotka jej tylko odburknęła, że jak nie chce, to niech stanie z boku O.o

Fotograf przyjechał, oczywiście wyciągnięto wszystkich na zdjęcia w plenerze. Plener był po prostu kawałkiem łąki obok. Bohaterka dnia już niemal płakała ze zmęczenia (nie wspomniałam, że wstała tego dnia z polecenia mamusi o szóstej rano by się przygotować na komunię o 10:00), ale pozowała resztkami sił kolejne pół godziny z każdym, kto był obecny. Ciotka oczywiście z aparatem obok, nie należy ufać fotografowi.

Wszyscy myśleli, że to naprawdę już koniec, ale wtedy mamusia wymęczonego dzieciaka rzuciła do swojego brata, by zabrał wszystkich na spacer wzdłuż Wisły, a ona jeszcze z fotografem pójdzie córce porobić zdjęcia w drzewach. W tym momencie piorun strzelił mnie i moją mamę. Kiedy tylko ciotka się oddaliła, stwierdziłyśmy, że jedziemy, bo nie będziemy patrzeć dłużej na ten cyrk. Pożegnałyśmy się ze wszystkimi, mówiąc, że musimy już iść, bo ja wieczorem wracam do Warszawy (następnego dnia miałam zajęcia) i czekałyśmy 45 (!!!) minut, by pożegnać się z moją siostrą, która pewnie dogorywała już ze zmęczenia. Wreszcie przyszła zapłakana ze zmęczenia i gorąca. Na ciotkę nie chciało nam się nawet patrzeć. Pożegnałyśmy się i pojechałyśmy, współczując dziecku, któremu łaskawie pozwolono wreszcie przebrać się w lekkie ubrania.

W domu jeszcze 2 godziny chodziłyśmy z mamą wściekłe jak sto diabłów. Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że tych zdjęć, podobnie jak z poprzednich komunii NIKT nie zobaczył i nie zobaczy najpewniej na oczy.

I ja się pytam: w imię czego to wszystko?

Komunia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 215 (299)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…