Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#73909

przez ~agentlinii ·
| Do ulubionych
Będzie o pracy w call center. Nie takim zwykłym. Przez długi czas pracowałem w BOK-u pewnej zachodniej dużej linii lotniczej. Nie tylko na słuchawce, często poza słuchawką trzeba było robić miliard innych rzeczy, ale o tym później. Po kolei.

Ostrzegam, będzie dość obszernie, bo i od kuchni. Niestety muszę też Was ostrzec - przedstawione przeze mnie procedury czy historie mają miejsce praktycznie w każdej większej linii lotniczej, niezależnie, czy jest ona tradycyjna, czy "tania". Tak wygląda ta branża.

FIRMA

Pracowałem w polskim oddziale u siebie w mieście. Wymagany był płynny język angielski i niemiecki w mowie i piśmie. Jak się później okazało, przyjmowano każdego, kto potrafił się choćby przedstawić, tak bardzo brakowało osób do pracy. Choć sam nie miałem w tamtym okresie znajomości języka na poziomie płynnym C1/C2, to nie było problemów w codziennym rozmawianiu, czy rozumieniu problemów klientów, a wielokrotnie łapałem się za głowę, jak dukają koledzy czy koleżanki. Był to problem do tego stopnia (i nadal jest, jak czasem poczytam na fejsbukowym fanpejdżu), że zaczęto robić wewnętrzne szkolenia ze słownictwa branżowego czy zasad wymowy/pisowni i gramatyki niemieckiej/angielskiej. W pewnej chwili większość zażaleń i eskalacji dotyczyła głównie słabej obsługi, ze względu na brak znajomości podstaw języka i zrozumienia się.

Sami współpracownicy z biura bardzo pomocni, ogółem świetni ludzie. Nigdy nie odczułem wyścigu szczurów czy jakichś wojenek. Zapewne dlatego, że wśród miliona telefonów i wkurzonych klientów nie było zwyczajnie na to czasu, a może dlatego, że wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku z pełną tego świadomością? Gorzej było ze współpracą z oddziałami w innych krajach.

Jak wiadomo, większość dużych firm woli wynająć inną firmę, która świadczy dla takowej usługę outsourcingu. Nic w tym złego. Nasza firma miała kilka oddziałów w Europie, w tym również ten w Polsce, w którym ja pracowałem. Jako "agenci" wyżej wspomnianej linii lotniczej mieliśmy między sobą oczywiście kontakt, choć odgórnie stawiano duże ciśnienie na rywalizację między poszczególnymi krajami, by każdy oddział miał jak najlepsze wyniki, toteż raczej się nie lubiliśmy. Zazwyczaj kończyło się tak, że kiedy, za przeproszeniem, coś się srało, tylko nasz oddział tyrał do późnej nocy. Reszta umywała ręce.

Jak to w praktyce wyglądało? Wyobraźcie sobie wielką śnieżycę, która paraliżuje większość lotów w Stanach. W tym nasze, dość dochodowe loty z/do Europy. Tysiące klientów do przebukowania, odgórne wytyczne, wolumen czekający w kolejce do obsłużenia wzrasta do kilkudziesięciu osób z czasem oczekiwania ponad godzinę. Co robią inne oddziały? "Wrzucają się" na "backoffice" w systemie i poganiają nas na wewnętrznym czacie, że dużo do roboty jest, więc nikt z nas nie może wyjść na przerwę, bo jest nas tylko 15 osób (tak, 15 osób, 10 osób na dziale niemieckim, z racji że to niemieckie linie i 5 osób na international).

Nasi szefowie, choć się z tym nie zgadzali, nie mieli innego wyjścia, jak zawrócić nas z 10-minutowej przerwy na fajka czy przerwy obiadowej. Dłuższe siedzenie w toalecie, bo np. masz nagły "wypadek"? No spoko, ale nie omieszkano dać ci reprymendy.

GRAFIK

Skoro już o tym mowa. Grafik. Dostanie dobrego grafiku to wielka loteria. W umowie o pracę istniał punkt, że każdy pracownik musi przepracować w miesiącu 2 pełne weekendy. Ok, każdy wiedział, na co się godzi, taka praca. Uprzedzono nas też, że może zdarzyć się praca do późnych godzin (na nasz oddział przypadała praca do północy), gdy wolumen na linii będzie tego wymagał.

W praktyce wyglądało to tak, że zazwyczaj weekendy były pracujące, bo zawsze wolumen był duży, a kiedy mówiło się lepiej po niemiecku/angielsku czy miało lepsze wyniki, było się wrzucanym na ciągłą pracę do północy. Mimo ustawienia zupełnie innego grafiku. Nie byłoby to może tak kontrowersyjne, gdyby nie fakt, że na godzinach późnych zostawały zwykle te same osoby. Tak samo w weekendy. Pomimo 200 osób w firmie, weekendami i do północy pracowało wiecznie 10 tych samych osób. Rekordzista miał 6 dni pod rząd do końca bez możliwości zmiany (nikt by się nie zamienił). Jak widać, byli równi i równiejsi. Nikt jednak głośno tego nie komentował w obawie, że dostanie jeszcze gorszy grafik, niż już ma od miesięcy.

I nie, 8-godzinny dzień pracy nie zaczynał się od 8 i kończył o 16. Zaczynał się co najmniej o 7:45 (bo przynajmniej 15 minut zajmowało włączenie wszystkich programów i zalogowanie się do ewidencji czasu pracy - trzeba to było zrobić w ciągu kwadransa przed spodziewanym rozpoczęciem pracy), a kończył o 16:15 (bo przecież nie płacimy ci za 15 minut przerwy w pracy, więc masz tutaj, pracowniku, odpracuj sobie te 15 minut, byś nie był stratny). Kiedy zdarzył się call o 16:14, musiałeś go odebrać. Nie można było już zacząć wyłączać programów. Taki call potrafił czasem trwać powiedzmy... kolejną godzinę. Ok, płacono za nadgodziny, ale w tej pracy nie można było mieć planów w ciągu godziny od skończenia pracy.

I nie. Praca wieczorami nie była lżejsza. Była gorsza. Połowa naszych oddziałów czy helpdesków nie była dostępna od pewnych godzin. A, jak na ironię, to wieczorami przytrafiały się najgorsze kwasy i wtedy byliśmy pozostawiani tak naprawdę sami sobie. Nieraz widziałem kogoś, kto chodził po całym biurze i szukał wolnej osoby, by pomogła mu wyczarować coś w systemie (pracowaliśmy na systemie rezerwacyjnym w module "cryptic" - coś jak programowanie w DOS-ie, czysty system komend, które trzeba umieć i wiedzieć, kiedy wpisać, by uzyskać dany efekt ;)). Ta oczywiście godziła się pomóc, zwykle kosztem swojej ledwo wyszarpanej przerwy, bądź narażając się na reprymendę za zmianę "statusu" w systemie i zejście ze słuchawki bez pozwolenia.

Któregoś razu bilet dla 5-osobowej rodziny z trójką małych dzieci został tak po prostu anulowany. Dlaczego? Pani pytała jedynie o koszt przebukowania. Agent mówił bardzo słabo po niemiecku i w efekcie źle zrozumiał się z panią. Początkowo źle wyliczył koszty przebukowania (~700 euro za osobę, zamiast 500 euro za wszystkie 5 osób). Po rozłączeniu skasował jej bilet. Pół godziny później pani zadzwoniła znowu, stwierdziwszy, że jej dziecko jest tak chore, że poniesie te koszty, no trudno, zdrowie ważniejsze. Kiedy powiedziano jej, że jej bilety zostały usunięte, była bardziej niż zdziwiona. Było krótko przed północą, nie mogliśmy dla tej pani niestety nic zrobić. Proces przywracania biletu jest dość skomplikowany, dzwonimy wtedy na oddział IATY, który jest w stanie to przywrócić w systemie, dobierając ówczesne klasy biletowe, by klient nie dopłacał już do wystawionego biletu. Niestety o tak później porze nikt tam nie pracuje. Musieliśmy odesłać klientkę z kwitkiem, bez jakiejkolwiek pomocy.

REPRYMENDY

W zasadzie dostać takową można było za wszystko. Co dawała taka reprymenda? Brak ciężko zarobionej premii. Któregoś razu koleżanka robiła klientce dość skomplikowane przebukowanie, gdyż pani miała booking typu multileg (inne lotnisko wylotu, przylotu, po drodze różne miasta czy kraje składające się na jeden bilet). Koleżanka zadzwoniła na helpdesk zwyczajnie z zapytaniem, bo nikt nie był w stanie odpowiedzieć jej na pytanie. Po rozłączeniu się, ujrzała w systemie wbitą reprymendę od pani, z którą właśnie rozmawiała. Dlaczego? Pani uznała, że koleżanka na pewno się pomyli i nie zrobi tego dobrze, skoro miała wątpliwości, tak że dała jej reprymendę już na zaś.

Innym razem mnie samemu dano reprymendę za błąd innej osoby. Z powodu dużego opóźnienia maszyny, klientka ze Szwajcarii zażądała zwrotu kosztów biletu. Oczywiście, ma do tego prawo. Niestety miała nieważną kartę kredytową, nie mogliśmy jej przelać tych pieniędzy na konto. Mejlowo dostała powiadomienie o tym, by podała nam numer IBAN. Była to oczywiście fałszywa informacja. W systemie, w którym generujemy SEPA Mandat, potrzebny jest IBAN i BIC. To oczywiste. Niestety dla osób ze szwajcarskim numerem rachunku nie da się tego zrobić. Obsługujemy tylko niemieckie i austriackie rachunki. Dzwonię do klientki, by wyjaśnić jej, że kolega się pomylił i potrzebujemy jedynie nową kartę kredytową i zrobimy ten przelew od razu. Klientka wyjaśniła, że takowej karty już nie ma, został jej ten nieszczęsny numer rachunku. Przyjąłem do wiadomości, w wewnętrznych adnotacjach zamieściłem stosowną informację. Dzień później przyszła reprymenda, że pani na pewno ma nową kartę, tylko nie chciała podać, a ja z tym nic nie zrobiłem. Nawet już nie reagowałem, zwyczajnie parsknąłem.

KLIENCI

Przejdźmy teraz do najbardziej wdzięcznego tematu, jakim są klienci. Opiszę pokrótce, jak wyglądało to od kuchni. Jeśli temat znajdzie się w kręgu Waszych zainteresowań, mogę wyszczególnić typy klientów, stawiając na piekielne bądź śmieszniejsze historyjki. ;) Kiedyś je jeszcze zapisywałem, ale mając codziennie do czynienia z absurdem, zaprzestałem, bo głowę by mi rozsadziło. Niemniej te najbardziej hardcorowe jak najbardziej mam w pamięci.

Ok, ale do sedna. Pierwotnie wmawiano nam, że Niemcy są super, bo przecież żyją w kraju multikulti, to są przyzwyczajeni do obcokrajowców. Och, jakież to nieprawdziwe było stwierdzenie... Farta mieli ci, którzy byli niemieckiego pochodzenia, bądź pozbyli się wschodniego akcentu, czy choćby nie mieli polsko brzmiącego nazwiska. Ja miałem to szczęście, że mój akcent nie był ani trochę wschodni.

Często przy miłej pogawędce czy wyjątkowo długim callu, kiedy robiłem klientowi milion rzeczy, ów klient pytał o pochodzenie, bo miałem w jego mniemaniu bardzo interesujący szwajcarski bądź francuski akcent. I było dobrze, dopóki brnąłem w to kłamstwo, że tak, owszem, pochodzę stamtąd. Nauczyłem się zresztą zawsze kłamać w tej kwestii. Gdy kilka razy przyznałem się, skąd pochodzę, miła rozmowa natychmiast się urywała, a mnie patrzono "na ręce", bano się podać dane płatnicze, czy powtarzano kilkakrotnie, bo niby nie rozumiem niemieckiego. Oczywiście już w bardzo chamskim i suchym tonie. Raz klient, bardzo w porządku gość, sam się przyznał, że automatycznie zareagował z przekąsem na moje pochodzenie. Miał wcześniej do czynienia z Polakami złodziejami czy bardzo niekompetentnymi osobami i zwyczajnie poszedł za stereotypem. Po rozmowie ze mną, kompleksowej obsłudze, pomocy i miłej pogawędce przeprosił mnie za to zachowanie. Jeden jedyny w całej karierze. Reszta zazwyczaj brała nazwisko i pisała skargę na ciebie, bo za mało szeroko się uśmiechnąłeś. ;)

Była też ogromna rzesza klientów, którzy jak tylko słyszeli wschodni akcent, natychmiast się rozłączali bądź mówili, że z Polakiem to oni nie chcą rozmawiać, bo my nic nie potrafimy. Standard. Ja miałem farta. Pracowałem w tym oddziale praktycznie od początku, zatem przez ten długi czas pracy wyrobiłem sobie pewne nawyki, umiejętności obchodzenia się z trudnym klientem. Pod koniec doszło do tego, że widząc numer kierunkowy klienta, wiedziałem już, z jakiego to obszaru i czego mogę się prawdopodobnie spodziewać. Jeśli chodziło o pieniądze i pewne oczekiwania, w tej pracy stereotypy były jak najbardziej cechami szczególnymi.

Byli klienci, który tylko po odebraniu telefonu zaczynali litanię i darcie ryja, nie dając nam dojść do głosu, po czym się rozłączali. Na początku przejmowałem się ich problemami, starałem się jakoś pomóc, dopytać albo chociaż uspokoić. Po czasie stwierdziłem, że to i tak nie ma sensu. Słuchałem więc tylko litanii, po czym żegnałem się i życzyłem miłego dnia. Nie dlatego, że miałem to w dupie i byłem nieczuły, ale dlatego, że i tak nie pomógłbym tej osobie, choćbym bardzo chciał.

Czasem klienci wyli w słuchawkę, bo coś się stało, czasem opowiadali mi swoje historie, które były naprawdę makabryczne (albo chociażby kosztowne). Dlaczego nie mogliśmy pomóc? Przez ten nieszczęsny system firm outsourcingowych. Każdy oddział był obsługiwany przez inną firmę zewnętrzną, które delikatnie mówiąc... nie przepadały za sobą. A przynajmniej nie chciały ze sobą współpracować. Dlatego też np. nie znaliśmy osób zajmujących się księgowością, czy chociażby nie mieliśmy możliwości kontaktowania się z innymi agentami na lotniskach w celu weryfikacji czegokolwiek. A czasem naprawdę byłoby to szybsze. Powiedzmy, że klient dostał dziwny rachunek bądź oczekuje zwrotu pieniędzy za jakieś wydarzenie na lotnisku. Uczono nas, byśmy w pierwszej kolejności przyjmowali historię klienta za kłamstwo i weryfikowali jego wersję. Tylko jak? Nie mogliśmy kontaktować się z księgowością czy lotniskiem, mimo posiadania wewnętrznych telefonów. Bo nie. Mieliśmy podawać mejle bądź telefony do tych lotnisk/oddziałów i niech klient sam sobie dzwoni czy pisze i się doszukuje prawdy, ty, drogi agencie, masz tylko 300 sekund rozmowy na klienta. Jeśli wyjdziesz poza oczekiwane ramy, po premii. Mieliśmy tylko kilka swoich oddziałów obsługi klienta i to wszystko. Które oczywiście i tak nie mogły pomóc, bo miały tak samo związane ręce, jak my. O czym nie mogliśmy powiedzieć klientowi.

Szczególnym przypadkiem jest tutaj oddział skarg i zażaleń. Właściwie żadna linia lotnicza nie prowadzi telefonicznej obsługi klienta w przypadku skarg i zażaleń. Z wiadomych względów. U nas oczywiście był formularz na stronie, który klient winien wypełnić, gdy chciał dochodzić swoich praw. Jak to wyglądało naprawdę? Nawet my nie wiedzieliśmy, kto pracuje w tym oddziale, nasz helpdesk również (albo nie chciał nam tego powiedzieć). Klient wypełniał formularz, przydzielano mu automatycznie numer skargi i zapewniano, że najpóźniej do 7 dni roboczych dostanie odpowiedź na swoją skargę. Jak pewnie się domyślacie, nikt nigdy nie dostał odpowiedzi w ciągu tych 7 dni. Przy dobrym wietrze klient doczekał się odpowiedzi po miesiącu oczekiwania. I zwykle w takowej odpowiedzi widniał tekst kopiuj-wklej, że przepraszamy za niespodziewane wydarzenia, poprawimy się, miłego dnia. Taki mail był naturalnie z serii "no-reply", więc, aby odpowiedzieć, klient musiał od nowa wypełniać formularz i czekać kolejny miesiąc na kolejną odpowiedź "kopiuj-wklej".

"Najśmieszniej" było, gdy klienci oczekiwali na zwrot poniesionych kosztów (zakwaterowanie, taksówka, ubrania przy zagubionym bagażu). Musieliśmy zapewniać ich, jak również koledzy z lotniska, że tak, klienci dostaną pełen zwrot poniesionych kosztów, potrzeba nam tylko kopii rachunków. Co finalnie dostawali? Tak, odpowiedź kopiuj-wklej. Czasem co więksi farciarze mogli pochwalić się dostaniem darmowego vouchera na 50 euro do wykorzystania na następny lot. Nie słyszałem o ani jednym przypadku, by klient dostał z powrotem swoje pieniądze. Nigdy. A sprawy w sądzie przeciwko owej linii ciągną się po dziś dzień. Na zażalenia czy pisma od prawników nikt również nie reaguje.

Co zwykle robił taki wkur..ony do granic klient? Tak, dzwonił do nas. Tak, nie zajmowaliśmy się skargami, tak, nie mieliśmy nawet wglądu w systemie do ich skargi. Klienci tego oczywiście nie rozumieli. Większość myślała, że mamy system niczym NASA i po kliknięciu w odpowiednie okienko widzimy ich historię lotów, bookingów, a także numer buta i imię kota. Naprawdę widzieliśmy tylko to, co znajdowało się pod danym numerem rezerwacji czy biletu. TYLKO. A i to po podaniu nam takowego. Nie mieliśmy możliwości znaleźć klienta po jego danych osobowych, mailu czy nawet jego karcie lojalnościowej (tej, na które zbiera się mile). Tłumaczenie tego klientom kończyło się skargą i zarzucaniem nam kłamstwa, że na pewno jesteśmy w zmowie i nie chcemy im pomóc, by nie wypłacić pieniędzy. Tak, na pewno. ;)

Początkowo tłumaczyłem. Chciałem być fair, w porządku, ludzki. Tłumaczyłem wbrew zasadom, jak wygląda nasz system. Pewna część rozumiała, duża jednak dalej dopatrywała się kłamstwa i z eskalacji na dział zażaleń, robiła się eskalacja na ciebie samego.

Olałem sprawę. Kazano nam w takich wypadkach brać numer skargi, numer bookingu, udawać, że zapisuje się adres mailowy czy telefon, po czym zapewniać klienta, że mamy specjalny wewnętrzny mail i prześlemy ponaglenie jego sprawy, a on otrzyma odpowiedź w ciągu tygodnia. Tak się naturalnie nie działo. Nie mieliśmy żadnego maila. Po rozmowie kasowaliśmy te dane z notatnika na pulpicie i szybko włączaliśmy się na "dostępny", by obsłużyć kolejną osobę.

Po tygodniu taki klient wracał znowu do nas (oczywiście wkur..ony dwa razy tak, jak był) i zabawa zaczynała się od nowa... Tylko tu trzeba było wysilić się bardziej i wymyślić nowe kłamstwa, dlaczego ta wiadomość zwrotna nigdy nie przyszła.

W ciągu tych dwóch lat pracy tam, z miesiąca na dzień zachodziły gorsze zmiany. Góra nie miała pomysłu na poprawę upadających usług i wprowadzała coraz to nowe wymysły, do których musieliśmy się podporządkować. Tutaj winy nie można zarzucić ani naszemu, ani jakiemukolwiek innemu oddziałowi. My wykonywaliśmy tylko najbrudniejszą robotę. Często mieliśmy własne pomysły, jak pomóc klientowi, które byłyby dobre tak dla klienta, jak i dla firmy, ale nie mogliśmy tego zrobić. Obrywaliśmy rykoszetem za coraz to większe ograniczenia przewozu, z coraz to większymi cenami.

Szczytem, który przelał czarę goryczy była historia koleżanki, która przez około godzinę próbowała pomóc klientowi.

Klient miał dwa bookingi - pierwszy dla siebie i swojej żony, drugi dla swoich dwóch córek (15 i 9 lat), ponieważ długo nie mogli się zdecydować, czy córki też polecą. Mieli lecieć z Hannoveru do Chicago. Klient zadzwonił, ponieważ dostał maila o dużej zmianie czasu i chciał zrobić darmowe przebookowanie na inną, wcześniejszą maszynę. Ok, agent x przebukował zarówno dzieci, jak i dorosłych. Wydawać by się mogło, że wszystko w porządku.

Otóż nie. Owa wyżej wspomniana koleżanka trafiła na klienta jakiś czas później. Okazało się, że agent X pomylił się i zamiast z Hannoveru dziewczynki miałyby lecieć z... Frankfurtu. Przebukował dzieci na złe lotnisko, nie wiedzieć czemu. Koleżanka mówi panu, żeby chwilę poczekał, skontaktuje się z wyższym oddziałem.

Odsłuchano rozmowę, faktycznie doszło do pomyłki. W tym wypadku próbowaliśmy zrobić przebukowanie ponowne, tym razem z dobrego lotniska. Na locie nie było już miejsc w klasie ekonomicznej. Zostały dwa ostatnie miejsca w biznesie. Helpdesk nie zgodził się na przebukowanie na klasę biznes, nawet za dopłatą różnicy. Ok, zasady są zasady, szukamy alternatywy.

Koleżanka dzwoni kolejny raz, na tym razem inny helpdesk. Czegóż tam się dowiedziała? Że jedno dziecko, to 9-letnie, możemy przebukować do bookingu rodziców, a ta 15-letnia niech sobie leci sama, bo według przepisów może już lecieć jako dorosła (usługa "samotnie lecące dziecko" jest obowiązkowa tylko do 12. r.ż. - powyżej tylko na życzenie). Co z tego, że to 300 km różnicy między miastami? Ktoś ją tam może przecież dowieźć, na przykład dziadkowie!

Koleżanka kłóciła się z helpdeskiem, by tę usługę "samotnie lecące dziecko" zabukować za darmo obojgu dzieciom, skoro nie możemy "goodwillem" dać darmowego biletu na inny lot, bo nie ma alternatywy - że to przecież wyjdzie nieporównywalnie taniej (usługa kosztuje 100 euro, nowy bilet typu one way na dzień przed odlotem koło 1000 euro, oczywiście od osoby). Jaka padła odpowiedź? Nie, bo uprzednio nie było tej usługi w systemie. Ano nie było, bo booking dziewczynek jest połączony z bookingiem dorosłych, więc po co? Na to pytanie nikt nie potrafił już odpowiedzieć. Koleżanka miała związane ręce. Co w tej sytuacji zrobiła? Przekonała klienta, by wykupił dodatkowo tę usługę, a my potem oddamy mu pieniądze przez oddział skarg i zażaleń. Zgadnijcie, czy dostał je z powrotem.

W pewnym momencie zabroniono nam mówienia klientom o ich prawach i przywilejach. Zabroniono nam też używania całego szeregu słów czy wyrażeń (bo klient podświadomie mógł sobie coś pomyśleć i to by wywołało negatywne skojarzenia), był nawet określony sposób witania się czy żegnania. Góra sądziła, że tym poprawi obsługę i ilość sprzedawanych biletów czy usług. Tak się oczywiście nie stało. Klienci dalej się skarżyli, jedynie co dodawali, to to, że choć nie możemy im pomóc, to fajnie, że chociaż jesteśmy mili. A my np. nie mogliśmy mówić wprost, że dana usługa czy lot kosztuje 500 euro, tylko najpierw przez 20 minut przedstawiać zalety tej usługi, by dopiero na sam koniec spróbować wyjaśnić klientowi cenę, nie posługując się oczywiście słowami "wynosi, cena". Absurd, prawda?

Ktoś może mi naturalnie zarzucić, że skoro było mi tak źle, to dlaczego tyle tam przepracowałem. Otóż uważałem to za świetną naukę języków obcych, świetną szkołę żywego języka. Kończyłem też studia (jak większość z nas), więc godziny pracy w dużej mierze mi odpowiadały, a firmie to było na rękę, że pracowałem do późna. Nauczyłem się dobrze rynku niemieckiego, zapotrzebowania, poznałem rodzaj klientów, mowę potoczną. Dzięki tej firmie dostałem pracę w dużo większej i lepszej, właśnie dzięki świetnej znajomości tak języka, jak i rynku niemieckiego. Poza tym współpracownicy z tego samego stanowiska, co ja byli świetnymi osobami.

Mimo wszystko, była to jednak praca w call center, w dość ciężkiej branży, w której problemy i nieoczekiwane wydarzenia są chlebem powszednim, a paleta historii jest ogromna. Z mojej perspektywy nie potrafiono też docenić pracowników starszych stażem, narzucając im coraz większe obowiązki za tę samą stawkę. Podwyżki nie wchodziły w grę, każdy zarabiał tyle samo. Tak, każdy w firmie. Nie licząc głównych przełożonych. Dlatego odszedłem, jak również kilkadziesiąt (!) innych osób. Aktualnie w firmie pracuje 1/4 pracowników. Mogę to podsumować jedynie - jak dbasz, tak masz.

Kurtyny nie będzie. Ja, jak również tych kilkadziesiąt innych osób, które od nas odeszły, mamy zapewne podobne obiekcje. Sami współpracownicy z oddziału super. Polityka linii okropna. Wyzysk i niedocenianie na porządku dziennym.

I tak, jak wyżej wspominałem - jeśli zainteresowała Was moja historia i bylibyście ciekawsi szczegółów, chętnie opowiem więcej. Piekielne sytuacje zdarzały się codziennie. Dziś było jedynie ogólnikowo i pokrótce. Do następnego.

call_center

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (292)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…