Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#74953

przez ~SomethingAboutCat ·
| Do ulubionych
Najbardziej oburzająca rzecz, której doświadczyłem, zdarzyła się niecały rok temu. Do dzisiaj na samą myśl o tym przeszywają mnie dreszcze.

Jestem szczęśliwym posiadaczem kocurka o imieniu Gucio. Jest leniwym, ale kochanym pupilem, który lubi sobie pobiegać na dworze. Czasami znikał na 1-2 dni, ale zawsze wracał. Gdy pewnego razu wyszedł i nie wrócił po kilku dniach, zacząłem się martwić. Córki zaczęły nawet rozwieszać ogłoszenia w okolicy o zaginięciu kota. Tydzień po zniknięciu Gucia dzwoni telefon. Odbieram. Kobieta mówi o tym, że znalazła mojego ukochanego pupila. Ulżyło mi. Wkrótce potem okazało się, że to sąsiadka z sąsiedniej ulicy. Ale zaraz potem zaczęła opowiadać o tym, w jakim strasznym stanie znalazł się kot. O tym, że znalazła go bez przednich zębów, zadrapanego i z mnóstwem robaków na sierści. Powiedziała o swojej wizycie u weterynarza, który zapisał leki dla kota.

Hm... weterynarz? Spytałem, kiedy kot został znaleziony. Odpowiedziała, że 5 dni temu (!). Spytałem, czy widziała ogłoszenia i wiedziała, że ten kot należy do mojej rodziny. Odpowiedziała, że naturalnie. Na pytanie, dlaczego poinformowała mnie dopiero po 5 dniach i potajemnie zabrała kota do weterynarza bez mojej wiedzy, zaczęła mówić o tym, że kocurek potrzebował spokoju, żeby dojść do siebie, i że nie wiedziała do końca, czy powinna oddawać nam tego kota. Wypowiedziała to w takim tonie, jakby sugerowała, że to ja stoję za złym stanem kota. Natychmiast zacząłem odpowiadać, że nigdy nie skrzywdziłem Gucia i że przez nią ja i moja rodzina byliśmy cali zmartwieni, zastanawiając się, co się z nim stało.

Ostatecznie umówiłem się na odebranie kota następnego dnia rano. Pani sąsiadka poinformowała o tym, abym wziął "drobną sumkę", która miałaby pokryć wydatki na weterynarza i leki.

Przychodzę do jej domu. Faktycznie z kotem coś nie tak, ale nie aż tak źle, jak sobie wyobrażałem. Brak kilku przednich zębów i kilka zadrapań na ciele. Mogło być gorzej.

Sąsiadka: Chwała Bogu! Jeszcze trochę i mogłoby się to skończyć tragedią!

Nie odpowiedziałem, lekko wkurzony całą sytuacją i informowaniem mnie dopiero po kilku dniach.

Sąsiadka: Musiałam z własnej kieszeni płacić na tego kota... A ja biedna kobieta jestem, ledwo mi starcza do końca miesiąca... Ojej...

Ja: Dobrze... Ile jestem winien?

Sąsiadka: Weterynarz, leki na odrobaczenie... To będzie jakieś 1200 zł.

Zatkało mnie. Wystarczająco orientuję się w kwestii kosztów wizyty u weterynarza i lekarstw, żeby wiedzieć, że to wszystko jest warte zaledwie jakieś 200-300 zł.

Ja: Pani próbuje mnie oszukać! Doskonale wiem, że to wszystko nie jest tyle warte.

Sąsiadka: To bezczelne! To ja mam serce i litość i staram się jak mogę, a pan mnie nazywa oszustką!

Ja: Proszę - oto 300 zł na pokrycie kosztów. Tak naprawdę nie mam pani obowiązku nic płacić, bo pani bez mojej zgody i wiedzy przywłaszcza sobie mojego kota, a potem bezczelnie żąda wyolbrzymionej sumy. Proszę teraz oddać moje zwierzę.

Sąsiadka: Ja panu kota nie oddam! To nawet nie połowa sumy, którą wydałam!

Ja: W takim razie proszę pokazać paragony i dokumenty, aby udowodnić, że właśnie tyle pani wydała na opiekę nad moim kotem. Wtedy zapłacę.

Sąsiadka: W życiu nie oddam panu kota! Pan maltretuje zwierzęta! Jesteście katami! Gdyby nie moja reakcja, byłoby już za późno! Ja ocaliłam życie biednemu zwierzęciu! Gdybym zgłosiła to odpowiednim służbom, już by dawno go wam zabrali! Czy pan myśli, że ja nie wiem, co wy robiliście z tym kotem?

Ja: Nigdy ja ani nikt z mojej rodziny nie skrzywdził żadnego zwierzęcia. Pani jest bezczelna, oskarżając mnie i moją rodzinę o znęcanie się!

Sąsiadka: Ja mam dowody! Byłam u weterynarza! Mam obdukcję! Wszystko powiem Policji i pana zamkną!

Ja: Nie pozwolę się szantażować. Proszę oddać mojego kota, natychmiast!

Sąsiadka: Ja dzwonię na Policję! Ja mam dowody! Wybiliście zęby, pobiliście i wyrzuciliście na ulicę biedne zwierzę!

Ja: Proszę bardzo. Niech pani dzwoni. Oskarżę panią o przywłaszczenie sobie mojej własności, znęcanie się nad zwierzęciem i próbę wyłudzenia pieniędzy poprzez szantaż!

Sąsiadka: Nikt panu nie uwierzy! Ja mam papiery! Byłam u weterynarza! A teraz proszę wynosić się z mojego domu! Kotu będzie lepiej u mnie, nikt nie będzie go torturować!

Ja: Dzwonię na Policję! Niech spiszą nasze zeznania. Ja mogę tu sterczeć cały dzień i nie mam zamiaru ruszyć się bez mojego pupila!

Sąsiadka: Już się panu śpieszy do więzienia? Ja pokażę dokumenty i oskarżą pana! Jak ma pan odrobinę przyzwoitości, niech wynosi się teraz z mojego mieszkania i już nie wraca!

Ja (biorąc do ręki telefon): Dzwonię na Policję. Niech wszystko zostanie wyjaśnione.

Sąsiadka: Tu nie ma nic do wyjaśniania! Jesteście mordercami i zwyrodnialcami. Ja nie mam czasu na zabawy z Policją! Ja muszę obiad ugotować, ziemniaki obrać, a nie udowadniać winę mordercom!

Ja: Proszę oddać kota albo wzywam Policję.

Sąsiadka (rzucając mi chamsko kota na ręce): Masz se pan tego kota! Niech pan nie myśli, że pana nie zgłoszę! Przyjdą i pana zabiorą, i pana rodzinę! Ja mam syna w Policji i mogę do niego zadzwonić w każdej chwili!

Nie odpowiadałem. Po prostu wyszedłem. Nie miałem już żadnej siły się kłócić. Minął rok i nie odwiedził mnie żaden "syn policjant" ani nikt inny. Do dziś nie mam pojęcia, co się dokładnie stało. Nie miałem żadnych dowodów, aby oskarżyć sąsiadkę o znęcanie się, więc postanowiłem odpuścić.

Gucio ma się już dobrze, wyzdrowiał i mam nadzieję, że nigdy mu się nie przydarzy podobna sytuacja.

Wrocław

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (210)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…