Studia dotowane przez Unię Europejską, to wspaniała okazja dla "ludzi nauki" żeby wydoić jak najwięcej pieniędzy.
Rektor, dziekan, kanclerz, ich krewni, koledzy i koleżanki - każdy chce coś dla siebie. Wynikiem tego było takie kuriozum, że na filologii angielskiej znalazł się taki przedmiot jak "zarządzanie jakością produkcji", gdzie uczono studentów o procesie produkcji np. wiertarek, a wszystko po to żeby kolega dziekana sobie dorobił. Szczęśliwie wykładowca, nota bene z tytułem profesora, nie świrował przysłowiowego pawiana i puścił wszystkim piątki z góry na dół, bez żadnego egzaminu ani zaliczenia.
Przez cały okres studiów, wciskali nam jak najwięcej tak zwanych "zapchajdziur", które nie miały nic wspólnego ze studiowanym kierunkiem i były wciśnięte tylko po to, żeby koledzy władz uczelnianych mogli sobie dorobić. Oczywiście wszystko za unijne pieniądze, więc władze nie miały oporów wymyślać i wciskać coraz to durniejszych przedmiotów. Mało tego - za każdego studenta uczelnia miała regularnie płacone, toteż władzom zależało na jak najwyższej zdawalności (nie wiem czy to słowo istnieje) egzaminów.
Ostatni rok, pisanie pracy, seminaria, zapiernicz ogólny, a do tego przedmioty do zaliczenia. Między innymi typowa zapchajdziura, czyli "psychologia menedżerska". Na wykładzie byłem jednym, na egzaminie nie byłem, pani prowadzącej nie znałem nawet z widzenia. Przychodzę na termin poprawkowy jako jedyny, bo wszyscy dali w pierwszym terminie. Pełna kultura, pani daje arkusz, ja piszę. Napisałem i oddałem. Pani sprawdza, marszczy brwi i pyta:
- Pan z projektu? - Projektu unijnego, o którym pisałem wyżej.
- Tak.
- To trzy.
Trwało to może 5 minut.
Rozumiem, że chce się kolegom dać zarobić, mało w tym piekielności nie licząc zmarnowanego czasu studentów i faktu, że unijne pieniądze to de facto nasze pieniądze, ale jak pisałem na początku - kuriozum.
Rektor, dziekan, kanclerz, ich krewni, koledzy i koleżanki - każdy chce coś dla siebie. Wynikiem tego było takie kuriozum, że na filologii angielskiej znalazł się taki przedmiot jak "zarządzanie jakością produkcji", gdzie uczono studentów o procesie produkcji np. wiertarek, a wszystko po to żeby kolega dziekana sobie dorobił. Szczęśliwie wykładowca, nota bene z tytułem profesora, nie świrował przysłowiowego pawiana i puścił wszystkim piątki z góry na dół, bez żadnego egzaminu ani zaliczenia.
Przez cały okres studiów, wciskali nam jak najwięcej tak zwanych "zapchajdziur", które nie miały nic wspólnego ze studiowanym kierunkiem i były wciśnięte tylko po to, żeby koledzy władz uczelnianych mogli sobie dorobić. Oczywiście wszystko za unijne pieniądze, więc władze nie miały oporów wymyślać i wciskać coraz to durniejszych przedmiotów. Mało tego - za każdego studenta uczelnia miała regularnie płacone, toteż władzom zależało na jak najwyższej zdawalności (nie wiem czy to słowo istnieje) egzaminów.
Ostatni rok, pisanie pracy, seminaria, zapiernicz ogólny, a do tego przedmioty do zaliczenia. Między innymi typowa zapchajdziura, czyli "psychologia menedżerska". Na wykładzie byłem jednym, na egzaminie nie byłem, pani prowadzącej nie znałem nawet z widzenia. Przychodzę na termin poprawkowy jako jedyny, bo wszyscy dali w pierwszym terminie. Pełna kultura, pani daje arkusz, ja piszę. Napisałem i oddałem. Pani sprawdza, marszczy brwi i pyta:
- Pan z projektu? - Projektu unijnego, o którym pisałem wyżej.
- Tak.
- To trzy.
Trwało to może 5 minut.
Rozumiem, że chce się kolegom dać zarobić, mało w tym piekielności nie licząc zmarnowanego czasu studentów i faktu, że unijne pieniądze to de facto nasze pieniądze, ale jak pisałem na początku - kuriozum.
studia
Ocena:
191
(223)
Komentarze